czwartek, 30 lipca 2009
Pierwsza trójka
Przed chwilą zajrzałem na oficjalną stronę tajwańskiego rządu dotyczącą trzęsień. Najwyraźniej od mojego przylotu kilka było zarejestrowanych w Kaohsiungu, ale były to drgania odczuwalne tylko przez koty i sejsmografy, więc się nie liczą - dzisiaj przeżyłem swoje pierwsze trzęsienie ziemi.
W okręgu Hualien w północno-zachodniej części wyspy mają po kilka takich wstrząsów tygodniowo.
Z innych informacji - w sobotę wybieram się do Tajpej.
wtorek, 28 lipca 2009
Ilha Formosa zza kierownicy skutera
Przed ósmą rano opuściliśmy uniwersytet. Prognoza pogody mówiła o zachmurzeniu i niewielkich opadach, wzięliśmy to za dobry znak, dzięki któremu unikniemy jazdy w pełnym słońcu. Poniekąd się to sprawdziło – po raz pierwszy deszcz zatrzymał nas zanim opuściliśmy Kaohsiung. Schowaliśmy się, przeczekaliśmy najgorsze, potem ruszyliśmy. Plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy (39 tajwańskich dolarów) wystarczał na deszcze od lekkich do średnich.
Około 9 udało nam się opuścić miasto. Do lotniska a może i trochę dalej pas dla skuterów oddzielony był od reszty jezdni pasem zieleni. Potem musieliśmy się zadowolić poboczem, jednak ze względu na wszechobecność skuterów na wyspie kierowcy są do nich przyzwyczajeni i zostawiają im wystarczająco dużo miejsca. Jazda była całkiem komfortowa, jeśli nie liczyć jeszcze dwóch czy trzech wymuszonych deszczem postojów.
W połowie drogi wreszcie zostawiliśmy zabudowania za sobą i wyjechaliśmy nad Cieśninę Tajwańską. Zza chmur wyszło słońce, po prawej mieliśmy morze, po lewej – tonące w niskich chmurach wzgórza. „Ilha Formosa” po portugalsku znaczy „Piękna Wyspa” i nie ma w tej nazwie przesady.
Trochę po dwunastej dotarliśmy do celu - turystycznej miejscowości Kenting, położonej mniej więcej na środku jednego z dwóch półwyspów wieńczących Tajwan od południa. Pierwszy hostel polecany przez przewodnik Lonely Planet albo zdążył zwinąć interes od wydania książki albo był naprawdę dobrze schowany. Zatrzymaliśmy się w drugiej z polecanych tanich noclegowni, Hostelu Katolickim. Za 600 NTD od osoby dostaliśmy we dwóch teoretycznie sześcioosobowy pokój – teoretycznie, bo owe sześć osób miałoby spać na piętrowym łóżku (po trzy na piętro), mieć do dyspozycji jakieś dwa, może trzy metry kwadratowe podłogi i jedną, niewielką łazienkę.
Ale jak na Kenting cena była bardzo przystępna, więc nie narzekaliśmy.
Skutery pozostały głównym środkiem transportu – kolejne atrakcje na półwyspie dzieli po kilkanaście kilometrów. Kiedy tylko zostawiliśmy rzeczy w hostelu ruszyliśmy podziwiać okolicę. Najpierw dotarliśmy na wzgórze Guanshan, gdzie zatrzymaliśmy się mimo nieprzychylnych – choć niczym nie sprowokowanych – spojrzeń tubylców spod znajdującej się tam świątyni. Roztaczał się stamtąd dobry widok na półwysep – aż po wzgórza na wschodzie i umieszczoną przy południowym brzegu elektrownię atomową.
Z Guanshan pojechaliśmy do parku Maobitou – fragmentu wybrzeża o wyjątkowo poszarpanych przez erozję skałach. Uważnie czytając tablice zakazujące między innymi „rażenia prądem, trucia bądź bombardowania ryb” zeszliśmy na skały, nad wodę. Miejscami trzeba było balansować na ostrych kamieniach. Sandały nie były do tego najlepszym obuwiem ale jakoś uniknęliśmy wypadków. Bliżej wody przy każdym kroku spod stóp uciekały kraby. W wydrążonych skałach po odpływie powstały wypełnione wodą baseny w których można było dostrzec uwięzione ryby. Kiedy się zbliżaliśmy chowały się między koralowcami.
Rybak na skałach Maobitou ->
Z Maobitou skierowaliśmy się z powrotem na północ, do miejscowości Hengchun. Tam skręciliśmy na wschód, ku wzgórzom. Niemal w samym środku rezerwatu (prawie cały półwysep tworzy park krajobrazowy Kenting) chcieliśmy znaleźć malowniczy wodospad Qikung o którym wyczytałem w przewodniku, jednak tuż za Hengchun zawrócił nas deszcz. Wróciliśmy do miasteczka (przesadzam – co najwyżej osady), zrobiliśmy krótką przerwę i spróbowaliśmy jeszcze raz. Deszcz nie ruszył się z miejsca. Wróciliśmy.
Poruszając się zachodnim brzegiem półwyspu dotarliśmy na mało uczęszczaną plażę Baisha. Słońce zdążyło schować się za chmurami. Dawid parę dni wcześniej rozbił sobie kolana więc nie mógł wejść do – wyjątkowo słonej – wody, ja jednak rzuciłem się na fale. Zanim zorientowałem się, że to nie Bałtyk i trzeba trochę uważać kilka razy szorowałem po dnie. Zresztą powinienem się tego spodziewać – niektóre fale były wyższe ode mnie. Cały następny dzień wytrząsałem piasek z włosów.
Z plaży przegnała nas złowrogo wyglądająca chmura. Mieliśmy nadzieję uciec do hostelu ale ulewa dogoniła nas wpół drogi, znowu trzeba było się chować. Po powrocie i odświeżeniu się wyszliśmy zjeść coś na bazarze który rozstawił się po obu stronach drogi przechodzącej przez Kenting. Po raz pierwszy spróbowałem śmierdzącego tofu (chou dou fu), jednej z tajwańskich specjalności. Smakuje trochę lepiej niż pachnie, ale może to dlatego, że było na ostro i chyba z ketchupem.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze raz w stronę Hengchun i wzgórz. Tuż za osadą – ale trochę dalej, niż udało nam się dotrzeć poprzednim razem – jest Chuhuo. Dosłownie znaczy to „wychodzący, wydostający się ogień” i należy rozumieć to dosłownie. Kilkadziesiąt metrów od szosy na bagnistym poletku spod ziemi wydobywa się naturalny, ciągle płonący gaz. Kiedyś miejscowi gotowali nad nim wodę, dzisiaj sprzedają masowo przybywającym turystom ziemniaki i fajerwerki które ci – odpowiednio – pieką i odpalają od ognia. Mimo to miejsce ma swój specyficzny urok.
Sobota, 25.07
Po wczesnym śniadaniu w Kenting wyruszyliśmy do Hengchun, stamtąd – na wschód, między wzgórza. Tym razem nie padało i dotarliśmy do drogi prowadzącej do wodospadu Qikung. Ładnych parę minut jechaliśmy pod górę by w końcu dotrzeć na parking, dalej trzeba było ruszyć na piechotę. Wskazano nam drogę – tak niepozorną, ukrytą między drzewami, że sami byśmy jej nie znaleźli. Szlak szybko zaprowadził nas do niewielkiego strumienia, którego koryto pełne było mniejszych i większych głazów. Kilka razy przyszło nam przechodzić przez strumień. Spod stóp uciekały małe, niezidentyfikowane żyjątka a co jakiś czas – kraby. Wreszcie dotarliśmy do pierwszego, najniższego z siedmiu stopni po których spływa wodospad. Nie zrobił na nas wielkiego wrażenia, a to, które zrobił pomniejszały pozostawione przez turystów śmieci, plastikowe kubki po mrożonej herbacie i para klapków.
Nie chcieliśmy poświęcać zbyt wiele czasu na wodospad, nie wiedząc, ile zajmie nam kolejny etap podróży, jednak zdecydowaliśmy się wspiąć do drugiego stopnia.
Musicie wiedzieć, że nie przesadzam pisząc „wspiąć”. Do rosnących w górze drzew przywiązano liny, bez których dotarcie wyżej byłoby niemożliwe – tym bardziej, że ruszyliśmy ścieżką tuż koło strumienia, po stromej, gołej skale. Kraby robiły się coraz większe.
Drugi stopień zrobił już odpowiednie wrażenie. Woda spływała kaskadą do niewielkiego, wyżłobionego w skale oczka skąd przelewała się dalej między kamieniami. Po zrobieniu sobie serii zdjęć zaczęliśmy schodzić, poganiani pierwszymi kroplami. Zanim dotarliśmy na parking byliśmy przemoczeni.
Zaliczywszy wreszcie – zgodnie z zasadą „do trzech razy sztuka” – wodospad mogliśmy bez żalu opuścić okolice Kenting, rozpoczynając tym samym...
Etap II: Kenting – Taidong
Nie mogliśmy od razu ruszyć wzdłuż zachodniego wybrzeża. Uniemożliwiały to dwa kolejne, położone nad oceanem rezerwaty. Okrążająca je droga wiła się między wzgórzami, jeden zakręt przechodził płynnie w kolejny. Na szczęście prawie nie było ruchu a przy ostrzejszych zakrętach umieszczono lustra dzięki którym widać było nadjeżdżające z przeciwka samochody. Zresztą, panorama wzgórz – a kiedy wyjechaliśmy wyżej również Pacyfiku – wynagradzała wszystkie niedogodności.
Z mapy nie wynikało jednoznacznie, czy drugi rezerwat również należy koniecznie ominąć. Jakiś szlak prowadził wybrzeżem. Gdy dotarliśmy do rozwidlenia na którym musieliśmy wybrać między pewną, dłuższą drogą a niepewną krótszą – obierając którą ryzykowalibyśmy konieczność zawrócenia i nadkładania drogi – postanowiliśmy zapytać o zdanie miejscowych. Akurat dwóch siedziało przy drodze. Jeden żuł jakieś ziele, drugi odpowiadał na nasze pytania powtarzając na przemian „zuotian” (to po chińsku) i „yesa-day” (wydawało mu się, że to po angielsku) – znaczy „wczoraj”. Niespecjalnie leżało to w kontekście naszego pytania, ostatecznie doszliśmy do wniosku, że mówi nam, że poprzedniego dnia też jechali tędy jacyś biali.
Podziękowaliśmy za pomoc i obraliśmy pewną drogę. Jechało się nią tak jak wcześniej, aż do chwili, kiedy połączyła się z wiodącą przez wzgórza drogą numer 9. Ta droga była wąska i zatłoczona, tak samochodami osobowymi jak i turystycznymi autokarami. Na szczęście po niecałej godzinie wyjechaliśmy nad Pacyfik. Tutaj droga numer 9 zyskała drugi pas w każdą stronę, ruch szybko się rozładował, zrobiło się pusto. A że asfalt był płaski jak stół to pomknęliśmy, mając tym razem po lewej stronie wzgórza a po prawej – ocean. Nad nami zaś pełne, bezlitosne słońce – chmury najwyraźniej zatrzymały się po drugiej stronie wzgórz.
<- Pierwszy postój nad Pacyfikiem.
Niewiele ponad godzinę później, około 13, dotarliśmy do Taidong. Pierwszy hostel z listy Lonely Planet ponownie okazał się zamknięty a na dodatek zamieniony w pierogarnię. Drugi, Eastern Hotel, za tę samą cenę co katolicki hostel z Kenting zaoferował pokój z dwoma dużymi łóżkami, lodówką, telewizorem oraz łazienką z wanną i zachodnią toaletą. Dobrze trafiliśmy.
Podczas obiadu sms z życzeniami przypomniał mi, że są moje imieniny. Kiedy o tym wspomniałem Dawid przyznał się, że akurat są jego 23 urodziny.
Dawid - wiem, że zajrzysz tu kiedy znajdziesz linkę na Facebooku - jeszcze raz wszystkiego najlepszego!
Przy okazji - jeszcze raz serdecznie dziękuję za wszystkie życzenia.
Po obiedzie ruszyliśmy do oddalonego o parę kilometrów portu Fugang skąd chcieliśmy ruszyć na Liudao, Zieloną Wyspę. Położona
Kiedy o wpół do czwartej dotarliśmy do portu prom akurat odpływał. Stwierdziliśmy, że załapiemy się na następny. Miny nam trochę zrzedły, kiedy dowiedzieliśmy się, że to był ostatni prom tego dnia. Z drugiej strony nawet, gdybyśmy się na niego załapali musielibyśmy od razu nim wrócić, w przeciwnym razie utknęlibyśmy na Zielonej Wyspie na noc. Po krótkiej burzy mózgów zdecydowaliśmy się wpaść na wyspę na parę godzin następnego dnia i wrócić do Kaohsiung pokonując wzgórza na południu, drogą numer
Mając zaplanowany kolejny dzień mogliśmy zrobić coś z resztą tego. Ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża na północ. Po jakiś dziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się przy atrakcji turystycznej zwanej „Woda płynąca pod górę” – ponownie, nazwa dość dokładnie oddaje charakter atrakcji. Woda płynąca wąskim korytem po zboczu w pewnym punkcie pokonywała bardzo, bardzo małe wzniesienie, a przynajmniej wydawała się pokonywać wzniesienie. Najciekawszym momentem tego postoju była chwila, kiedy z koryta wyskoczyła bardzo ładna jaszczurka.
<- Jaszczurka.
Zawróciliśmy, w drodze powrotnej zatrzymując się przy dużym, niemal wykończonym hotelu nad którym z nieznanych nam przyczyn wstrzymano prace. Znajdował się nad sporą zatoką w której rozciągała się plaża. Po raz pierwszy – i jak na razie ostatni – miałem okazję wykąpać się w Pacyfiku. Woda była zaskakująco niebieska i przejrzysta, widoki dookoła piękne, słońce schowane za wzgórzami (i dobrze, bo byłem wtedy już mocno spalony). Piękna sprawa.
Wracając do skuterów znaleźliśmy na plaży kraba-pustelnika w muszli po ślimaku (<-). Ot, ciekawostka.
Wróciliśmy do Taidong. Sądziłem, że jeśli mieszka tam ponad 100 tysięcy ludzi to będzie to trochę większe miasto, tymczasem szukając jakiejś ulicy przy której według przewodnika miały znajdować się dobre knajpki kilka razy udało nam się wyjechać poza Taidong, w szczere pole.
W ramach kolacji szarpnęliśmy się na indyjsko-pakistańską restaurację gdzie zjedliśmy potrawki z kurczaka po 200 NTD (20 złotych) za osobę. To prawie 10% tego, co wydałem przez te trzy dni. Cały wyjazd kosztował mnie 2500 NTD, nie licząc wynajmu skutera (1200 NTD).
Niedziela, 26.07
Wczesna – ale bez przesady – pobudka, śniadanie w hotelu (w stylu chińskim - niezjadliwe), wyjazd. Trochę po 7.30 byliśmy w porcie, prom właśnie odpływał. Udaliśmy się do kasy po bilety na prom o 8.30 – i tam znowu zrzedły nam miny. Okazało się, że o 8.30 prom wypływa z Zielonej Wyspy, by popłynąć tam z powrotem dopiero o 9.30. Postanowiliśmy, że tak czy inaczej popłyniemy, najwyżej wrócimy trochę później. Z jakiegoś powodu Tajwańczyk z kasy nie chciał bądź nie mógł sprzedać nam biletów od ręki, kazał wrócić o 9.
Z szybkich wyliczeń wyszło nam, że jeśli chcę wrócić do Kaohsiung nie wymieniając po drodze oleju to nie mogę przejechać ani kilometra więcej, niż wyniesie trasa powrotna. Dlatego zostawiłem swój skuter w porcie i jako pasażer pojechałem skuterem Dawida. Przejechaliśmy może trzysta metrów by zaraz za portem zatrzymać się w Xiao Ye Liu, kolejnym punkcie słynącym ze skał o fantastycznych kształtach, tym razem niezasłużenie. W zalegających na wybrzeżu kamieniach nie było niczego niezwykłego, może oprócz tego, że siedziały na nich małe, skaczące rybki o których kiedyś oglądałem program dokumentalny. Nie pamiętam, czemu dokładnie nie siedzą w wodzie jak wszystkie inne ryby ale wyglądały fenomenalnie kiedy przenosząc się z kamienia na kamień odbijały się od powierzchni wody – jak Chow Yun Fat w „Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku”. Mniej więcej.
Wróciliśmy do portu by dowiedzieć się od tego samego Tajwańczyka, że nie ma już biletów na najbliższy prom. Po paru minutach wykłócania się wpisał nas na jakąś listę i kazał udać się na molo, co też zrobiliśmy. Na molo dowiedzieliśmy się, że jeśli na promie będą jakieś wolne miejsca to będziemy mogli wejść. O żadnej liście nikt niczego nie wiedział, promy (bo odpływały dwa na razi) były pełne. Zrezygnowaliśmy. Przed opuszczeniem portu poszedłem do kas, znalazłem naszego Tajwańczyka i powiedziałem mu trzy brzydkie słowa których nauczyłem się w Chinach po czym wyszedłem, nie odwracając się by nie psuć efektu – a także dlatego, że nie byłem pewien, czy na Tajwanie korzystają z tych samych przekleństw które poznałem na kontynencie a wyraz pełnego niezrozumienia na twarzy kasjera odebrałby mi resztki satysfakcji.
Etap III: Fugang – Sanxiantai – Taidong - Kaohsiung
Ruszyliśmy dawidowym skuterem na północ, w kierunku Platformy Trzech Nieśmiertelnych, nie wiedząc dokładnie, co to jest. Jak miało się okazać nie wiedzieliśmy również, jak to daleko – nie zwróciłem uwagi na skalę mapy, doświadczalnie przekonaliśmy się, że to było jakieś
Z godnych uwagi przystanków po drodze wymienić mogę jeden, kiedy z przydrożnego baru zeszliśmy długimi, prowadzącymi przez gęste zarośla, drewnianymi schodami na plażę. Plaża nie miała w sobie niczego szczególnego – szary piasek, ocean jak okiem sięgnąć, nad głowami wzgórza – za to w zaroślach kryły się duże pająki, takie same jak te, które widziałem na Lantau.
Po godzinie, może półtorej godziny jazdy dotarliśmy do Sanxiantai, Platformy Trzech Nieśmiertelnych. Platforma okazała się skalistą wysepką z której wyrastały trzy naprawdę duże skały – Nieśmiertelni. Na wysepkę prowadził współczesny most o ośmiu łukach a po samej wysepce poruszaliśmy się po wygodnych, drewnianych kładkach. Kiedy kładki się skończyły i zostały same skały Dawid cofnął się do altanki którą minęliśmy wcześniej a ja podjąłem próbę obejścia dookoła najdalej wysuniętej z trzech dużych skał. Wyszedłem tak daleko w kierunku zachodnim jak tylko mogłem bez przeskakiwania rozpadlin w których huczały fale. Mniej więcej w tym momencie zaczęła nade mną krążyć para mew, pokrzykując i raz po raz nurkując tuż nad moją głową. Pomyślałem, że może bronią gniazda i ewakuowałem się.
Skały, niestety, nie dało się obejść z uwagi na wyżej wymienione rozpadliny. Kiedy szukałem drogi po raz kolejny przypiekło mnie słońce. Speszony, wróciłem do altanki i zabraliśmy się w drogę powrotną.
Trochę po 15 siedziałem znowu na własnym skuterze. Zjedliśmy obiad w Taidong, zatankowaliśmy i koło 16 ruszyliśmy w drogę powrotną. Fragment drogi numer 9 wiodący nad Pacyfikiem znowu zajął nam niewiele ponad godzinę. Po drodze wbrew oczekiwaniom kontrolka poinformowała mnie o potrzebie wymiany oleju, co dla własnego spokoju postanowiłem zrobić. Pracownik stacji benzynowej Formosa był tak miły, że na własnym skuterze pojechał do jakiegoś serwisu, wrócił z olejem i odpowiednim kluczem, przeprowadził całą procedurę a ostatecznie policzył mi tylko za olej.
Trochę po 17 jechaliśmy już między wzgórzami. Po górskim fragmencie drogi numer 9 pokonanym poprzedniego dnia bałem się tego etapu, jak się okazało – niepotrzebnie. Droga była zaskakująco pusta, przynajmniej przez pierwsze pół odcinka. Potem pojawiły się samochody i autokary, a także jedno osobowe Suzuki którego wyprzedzenie sprawiło mi więcej kłopotów niż ww autokary. Mimo to przeprawa przez wzgórza zajęła nam godzinę i piętnaście minut. Zdążyliśmy nawet przed zachodem słońca – kolejna rzecz, której się obawiałem. O 18.20 wyjechaliśmy na znaną nam już trasę Kaohsiung – Kenting i pomknęliśmy prosto do domu. O 20 byliśmy już w mieście. Pół godziny później zostawiliśmy rzeczy w akademiku. Trochę po dziewiątej wróciliśmy już po oddaniu skutera.
<- Zachód słońca nad Cieśniną Tajwańską.
Podróż wypadła świetnie. Od wypożyczenia skutera w czwartek do oddania go w niedzielę przejechałem nim ponad
Czułem każdy kilometr pokonanej w ten sposób drogi, tak w pozytywnym sensie – jako różne doświadczenia jakie z tego płynęły – jak i negatywnym – zmęczeniu. Może siedzenie w klimatyzowanym autokarze jest uboższe we wrażenia ale po tej podróży wciąż jestem zmęczony.
Siedzenie przed laptopem do drugiej w nocy nie pomaga.
Wraz z tym optymistycznym akcentem...
Koniec (na razie).
piątek, 24 lipca 2009
Próbne okrążenie
Chcemy ruszyć jutro bladym świtem do Kending, miejscowości na południowym krańcu wyspy. To około 100 kilometrów od Kaohsiungu.
Żeby nie rzucać się od razu na głęboką wodę - od mojego jeżdżenia skuterem po Yangshuo minęło bądź co bądź półtora roku - objechaliśmy dzisiaj miasto. Swoją drogą, kiedy siądzie się za kierownicą skutera miasto znacznie maleje. Błyskawicznie przecięliśmy rzekę Ai i znaleźliśmy się na wzgórzach na zachodnim skraju miasta. Pojeździliśmy jakieś dwie godziny i wróciliśmy. Po drodze zatankowałem - benzyna kosztuje tu trochę ponad 20 dolarów tajwańskich za litr. Głowa mojej "host family" narzekała, że strasznie drogo.
Dłuższy tekst, opisujący naszą wyprawę, pojawi się w poniedziałek lub we wtorek. Na razie tylko trzy obrazki:
środa, 22 lipca 2009
Rutyna, czyli jeden dzień z życia
Więc trzymam się sprawdzonego zestawu śniadaniowego.
Normalne lekcje trwają od 9 do 12, z dwoma dziesięciominutowymi przerwami. W poniedziałek zapytałem, czy mógłbym następnego dnia zobaczyć, jak wyglądają zajęcia w grupie "A" ale powiedziano mi, że właśnie jest ostatni dzień na przenoszenie się między grupami. Po jednej lekcji w "A", trochę w ciemno, przeniosłem się. Potem nauczycielka jeszcze parę razy mnie pytała, czy na pewno tego chcę ale nie zmieniłem zdania, a teraz teoretycznie już nie mogę (bo ostatni dzień na przenoszenie się był w poniedziałek).
Prawdę mówiąc nie nadaję się ani do "A" ani do "B". W "A" obowiązuje mówienie po chińsku przez cały czas i wielu rzeczy nie rozumiem. Jeśli o "B" chodzi to nauczycielka zapewniała mnie, że stopniowo będą się uczyć coraz trudniejszych rzeczy, ale sądzę, że straciłbym mnóstwo czasu czekając na to.
A skoro obie grupy są dla mnie niewłaściwe i nie mam innego wyboru to wolę brać udział w zajęciach z których wyniosę tyle, ile zrozumiem, a nie marnować czas ucząc się po raz kolejny tego, co już umiem.
Od 12 do 13.30 jest przerwa obiadowa. Wiąże się to z wypadem na miasto, na kampusie nie ma czego jeść (stołówka jest nieczynna, są wakacje). Nie stanowi to szczególnego problemu - dookoła jest sporo knajpek, od bardzo tanich po niezbyt tanie - powyżej tego pułapu nie wchodzimy. Kieruję się zasadą, by za jeden posiłek nie płacić więcej jak 50 dolarów tajwańskich (5 złotych), nie licząc napoju. A za 50 dolarów można dostać: albo michę klusek z mięsem, albo kilkanaście pierożków (jiaozi) z rozmaitym nadzieniem, albo trzy bułki gotowane na parze (baozi), też z nadzieniem, albo - tak jak dzisiaj - dwa naleśnikopodobne placki zawijane z warzywami lub dziwną, chyba mięsną, mączką. Innymi słowy - można się najeść.
Do picia najczęściej woda lub mrożona herbata - ze sklepu, w rodzaju wszechobecnych amerykańskich "7-11" albo ze specjalnych punktów oferujących tylko napoje - najczęściej zimne kawy, herbaty lub herbaty z mlekiem. Te ostatnie są bazą do różnych napojów smakowych, w rodzaju "chryzantemowo-miodowej herbaty z mlekiem". Zaskakująco dobre, zazwyczaj od 25 do
40 dolarów.
Z przerwy obiadowej wracamy na zajęcia z korepetytorem. Siadamy w czterosobowych grupach - jeden korepetytor, trójka uczniów - i zajmujemy się zajęciami. Każdy korepetytor, najwyraźniej, ma swoje podejście. Z pierwszym trzy razy mówiliśmy o tym, co w Kaohsiung lub na Tajwanie w ogóle warto: obejrzeć, zwiedzić, zrobić, zjeść. Do tego mówiliśmy głównie po angielsku.
Wczoraj - ponieważ już ostatecznie wiadomo, kto jest w której grupie, "A", "B", "C" czy "D" - nastąpiły pewne przetasowania i teraz trzyosobowe grupki składają się z uczniów z tej samej grupy. W ten sposób znalazłem się wraz z Karolem i Klaudią (też z warszawskiej sinologii) pod kuratelą 24-letniej Tajwanki z Tajpej, której imię w tym momencie mi umknęło. Wczoraj rozmawialiśmy głównie o filmach. Przynajmniej w większości po chińsku, no i dowiedziałem się, jakimi znakami zapisywać tytuły w rodzaju "Batmana", "X-Men" czy "Dużej ryby" Tima Burtona. Było całkiem sympatycznie.
Po półtoragodzinnych zajęciach z korepetytorami mamy półtorej godziny zajęć kulturalnych. Oprócz gotowania pierożków jak dotąd
<- mój ci on! i robienie "bambusowego pistoletu" (konstrukcji z pałeczek i gumek recepturek służącej do wystrzeliwania innych gumek recepturek - bardzo życiowe). Dzisiaj były tradycyjne chińskie desery - lepiliśmy kulki z żelatynowego ryżu (mające z deserem mniej więcej tyle wspólnego co ciasto do pierogów... przed ugotowaniem) i mogliśmy spróbować szerokiej gamy deserowych składników w rodzaju czerwonej fasoli, groszku, masy migdałowej, różnych przetworów ze słodkich ziemniaków i rozgotowanych fistaszków.
Kolacja - albo na mieście albo cokolwiek da się przynieść do akademika. Zazwyczaj owoce i różne bułki (z mięsem lub na słodko) z pobliskiej piekarni.
Dzień kończy się zazwyczaj przed laptopem na sprawdzaniu poczty, pisaniu na forum bądź - gdzieś tak co trzeci dzień - uzupełnianiu bloga.
<- Gekon. Jest ich tu całkiem sporo, czasami nawet włażą przez okna do łazienki. Do pokoju wejść nie mogą - nie mamy szyb, więc z uwagi na klimatyzację metalowe żaluzje są wiecznie zamknięte. Gdyby nie budziki i ogólne poruszenie nie można by się zorientować, że już rano.
sobota, 18 lipca 2009
Foguangshan i dzień z rodziną z tajfunem w tle
Z uwagi na to, ile nas było (ponad pięćdziesiąt osób) zostaliśmy podzielenie na dwie grupy - klasy
i parę przypadkowych osób z grupy ->
Ideą wycieczki było "doświadczenie życia buddyjskiego mnicha", w związku z czym zjedliśmy wegetariański obiad (miska zupy, miska warzyw, miska ryżu, kawałek smoczego owocu) w klasztornej stołówce, wraz z - podobno - dwoma tysiącami mnichów, mniszek i adeptów. Wszystko odbyło się w pełnej ciszy, nie licząc śpiewania dziękczynnych wersetów przed i po posiłku. Dostaliśmy tekst ale chyba tylko paru koreańskich studentów nuciło pod nosem. Może gdyby wcześniej nauczono nas melodii...
Drugą atrakcją była medytacja, o ile medytacja może być atrakcyjna. Najpierw dla rozluźnienia chodziliśmy w kółko, potem - już na siedząco - mieliśmy między każdym wdechem a wydechem odczekać - najpierw sekundę, potem dwie i tak dalej, aż do dziesięciu, po czym należało zacząć od nowa. Na początku niespecjalnie mi szło - najdalej bez przysypiania dotarłem do sześciu. Po dziesięciu minutach medytację przerwano i dostaliśmy wybór - medytować dalej lub dołączyć do drugiej grupy i obejrzeć nieciekawą wystawę którą nasza grupa zdążyła już zobaczyć.
Medytowaliśmy dalej. Tym razem udało mi się nie zasnąć - może jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja.
Przy okazji medytacji po raz pierwszy spotkaliśmy ekipę BBC kręcącą film dokumentalny o życiu mnicha - a może o samym ośrodku Foguangshan, nie wiem. Nakręcili z nami parę ujęć i sobie poszli. Po raz drugi spotkaliśmy ich przy trzeciej atrakcji - kaligrafowaniu znaków. Czy raczej
Tu ponownie BBC nas nakręciło, chociaż skupiali się głównie na autorze reportażu, który również próbował swoich sił w starciu ze znakami. (<-)
Na kaligrafii skończyła się nasza przygoda. Wróciliśmy krótko przed piątą. Wciąż słyszeliśmy o tajfunie - miał uderzyć już w nocy. Choć Weather Underground uparcie twierdziło, że ominie wyspę od południa stwierdziłem, że coć musi w tym być i zdecydowałem się nie opuszczać Kaohsiung w ten weekend.
Jeśli dowiedziałem się czegokolwiek z filmów kung-fu to właśnie tego,
by nigdy nie lekceważyć buddyjskiego mnicha...
Dzisiaj rano - czy raczej przed południem - okazało się, że nie jest tak źle jak wynikało z tego, co mówili nam nauczyciele. Owszem, wiało - na kampusie pourywało trochę mniejszych i większych gałęzi i palmowych liści, poprzewracało doniczki z kwiatami - ale nad ranem (przed południem...) było już dużo spokojniej. Wiało jednak cały dzień, który dzięki temu był niesłychanie rześki i przyjemny. Po raz pierwszy od przylotu na Tajwan nie wracałem z dworu zlany potem.
Nie miałem żadnych planów na dzisiaj więc ucieszyłem się gdy zadzwonił profesor Kuo Chia-Hsu (dla zagranicznych przyjaciół - Teddy), mój "opiekun" czy głowa mojej "host family" czy jak to nazwać - i zaprosił na obiad wraz ze swoją rodziną. Zabrali mnie i Paulinę (która również została przypisana do jego rodziny) do pobliskiego centrum handlowego do japońskiej restauracji. Było sushi, były kluski udon, były krewetki w panierce i szaszłyki z kurczaka. Z wyjątkiem szparagów w majonezie - wszystko pyszne.
Po obiedzie Paulina się ulotniła, ja zaś pojechałem z rodziną Kuo (Kuoami?) do kaohsiundzkiego muzeum sztuk pięknych, gdzie akurat otwierano wystawę poświęconą modernistycznej architekturze tajwańskiej. Wszystkie przemowy były po chińsku, przypuszczam więc, że głównie z uwagi na mnie po paru minutach opuściliśmy widownię i poszliśmy oglądać wystawy. Była kaligrafia - w formie tak płynnej i swobodnej, że nie tylko ja ale i towarzyszący mi Tajwańczycy nie potrafili niczego odczytać. Była też całkiem sympatyczna wystawa obrazów i zdjęć prezentujących Kaohsiung. Było też współczesne, abstrakcyjne malarstwo tajwańskie - dziwne, bardzo dziwne. Były wreszcie instalacje wykorzystujące lalki Barbie zatytułowana "La Ville de Mlle B." - też dziwna ale w sumie sympatyczna. Połowa instalacji była autorstwa tajwańskich artystek, połowa - europejskich. Może to miało być coś na temat sytuacji kobiet w społeczeństwach Wschodu i Zachodu? Nie wiem. Zabrakło broszurek przystępnie wyjaśniających sens tego wszystkiego.
Dookoła muzeum ciągną się podmokłe tereny na których w ostatnich latach agresywnie buduje się apartamentowce dla zamożniejszych Tajwańczyków. W bezpośrednim sąsiedztwie muzeum zachował się jednak park ze sztucznymi jeziorkami z mnóstwem ptaków - bardzo sympatyczne miejsce. Niemal nad samą wodą była kawiarnia i placyk na którym codziennie organizowane są występy. Kiedy dopijaliśmy kawęm, herbatę z mlekiem czy co tam kto miał dwóch Tajwańczyków z gitarami szykowało się do występu. Właśnie zaczynali kiedy sobie poszliśmy.
Rodzina Kuo chciała mnie jeszcze zabrać nad morze lub nad rzekę jednak wymówiłem się wcześniejszymi planami (nieistniejącymi) - nie chciałem zabierać im całego dnia, poza tym dawno skończyły mi się tematy do small-talku. Odwieźli mnie na kampus i pożegnaliśmy się. W sumie - bardzo miło spędzony czas.
Żonę i jedenastoletniego syna profesora miałem okazję poznać na przyjęciu powitalnym, dzisiaj oprócz nich był jeszcze jego student który właśnie obronił pracę magisterską. Nie dam głowy, jak się nazywał bo z jego ust nie padło ani słowo po angielsku a dzisiaj porozumiewaliśmy się właściwie wyłącznie w tym języku. W każdym razie profesor Kuo zgłosił go na ochotnika by pomógł mi przy zakupie laptopa kiedy tylko o tym wspomniałem. Może skorzystam z tej oferty.
Na jutro nie mam żadnych planów. Może tak jak i dzisiaj coś wyjdzie samo z siebie. Mam już plany na najbliższy weekend ale mogą być problemy z ich zrealizowaniem więc póki co niczego nie napiszę żeby nie zapeszyć.
PS Odpowiadając na listy: źle się wyraziłem. Rozumiem wszystkie zadania jakie mamy wykonywać na lekcjach, nie zawsze rozumiem naszą nauczycielkę, ale to głównie dlatego, że ona nic a nic nie upraszcza swojego chińskiego kiedy do nas mówi. Ani nie zwalnia.
Mamy trzy godziny lekcji sensu stricto a po przerwie obiadowej półtorej godziny zajęć z "korepetytorem" i kolejne półtorej - zajęć kulturalnych. I tak, z małymi wyjątkami, będzie od poniedziałku do czwartku przez kolejne pięć tygodni.
Wreszcie - dzięki za miłe słowa na temat zdjęć ale chyba po prostu miałem szczęście tamtego dnia. I nie jest to fałszywa skromność - dzisiaj zamieszczam parę nieostrych zdjęć bo po prostu lepszych nie mam...
czwartek, 16 lipca 2009
50:50
Może w poniedziałek pójdę na próbę do grupy "A".
Oprócz zwykłych lekcji mamy również półtorej godziny zajęć "indywidualnych", ostatecznie w formacie 3 uczniów - 1 nauczyciel, przy czym koleżanka która miała być z nami dołączyła do swoich koleżanek, więc póki co jest 2 - 1. Nie dam głowy, jak nasz korepetytor się nazywa ale jest całkiem sympatyczny i dobrze mówi po angielsku, kiedy miał 10 lat wyjechał bodajże do RPA, teraz wrócił i zdaje się, że skończył studia magisterskie. Ostatnie dwa dni rozmawialiśmy głównie o tym co warto zrobić, zobaczyć, zjeść i kupić w samym Kaohsiung i na reszcie wyspy.
Po zajęciach "indywidualnych" odbywają się jeszcze zajęcia kulturalne. Wczoraj lepiliśmy, gotowaliśmy i konsumowaliśmy pierożki - wyszły całkiem smacznie, przy czym farsz był uprzednio przygotowany przez profesjonalistów, więc naszą jedyną zasługą było to, że się nie porozpadały. ->
Dzisiaj było tai chi ale wraz z Karolem postanowiliśmy samemu zorganizować sobie czas i zamiast stawić się na zajęcia pojechaliśmy
<- zdjęcie z cyklu "tapeta na pulpit".
Jutro mamy zorganizowaną wycieczkę do kompleksu świątynnego Foguangshan, jakieś pół godziny drogi od Kaohsiung. Sobota i niedziela są wolne - planuję jakiś wypad poza miasto, jeszcze nie wiem dokąd. Pogoda może mi namieszać - co prawda z mapek na Weather Underground wynika, że trasa tajfunu przesunęła się trochę na południe i ledwo bo ledwo ale ominie on Tajwan ale i tak prognoza na najbliższe parę dni to "50% na burze z piorunami".
Może rzucę monetą.
PS Chinglish is fun! (Tablica na samym dole.)
wtorek, 14 lipca 2009
Początki
Cyrkiem dnia było opłacanie kursu. Z jakiegoś powodu organizatorzy odmawiali przyjęcia swojej narodowej waluty i musiałem biegać w poszukiwaniu banku który wymieniłby mi dolary tajwańskie na amerykańskie. To samo w sobie nie byłoby niczym szczególnym gdyby nie to, że wszyscy kursanci którzy musieli skorzystać z banku otrzymywali od organizatorów trefne instrukcje jak do niego dojść. Ostatecznie jednak bank się znalazł (w zupełnie innym miejscu niż nam mówiono) i można było dokonać wpłaty.
Po południu odbyła się ceremonia otwarcia kursu w uniwersyteckiej sali konferencyjnej. Raczej nudne półtorej godziny. Po półtoragodzinnej przerwie było przyjęcie powitalne na którym poznawaliśmy rodziny które co jakiś czas będą się nami zajmowały. Nazywają tę instytucję "host families" tyle, że nie będziemy u nich mieszkać - no i będziemy je widywać nie częściej niż raz w tygodniu. Zobaczymy, jak to będzie.
Rano, przed testem, wypełnialiśmy ankiety z informacjami o sobie które mogą się przydać owym rodzinom. Licząc na poczucie humoru organizatorów bądź gospodarzy w rubryce "czego nie chcemy jeść" wpisałem "kotów i szpinaku". Póki co - zero reakcji. Jestem trochę zawiedziony.
Wieczorem pojechałem z Karolem i Kasią (oboje z warszawskiej sinologii) na nocny bazar w pobliżu stadionu Kaohsiung Arena i kolejny, koło Formosa Boulevard - miejsca, gdzie krzyżują się wszystkie (obie) linie kaohsiundzkiego metra. Wyglądało to podobnie jak w Chinach - budy z jedzeniem, klapkami, ciuchami, torebkami, napojami, telefonami komórkowymi a nawet zwierzętami rozstawiane wprost na ulicy. Przy tych z jedzeniem pojawiły się również krzesła i stoły. No i wszędzie ludzi tłum, głównie Tajwańczyków choć na bazarze przy Formosa Boulevard było również sporo obcokrajowców.
Niniejszym chciałbym złożyć wyrazy współczucia i nadmienić, że ten komunikat sponsorowała literka "S", jak "Schadenfreude".
poniedziałek, 13 lipca 2009
Kaohsiung - pierwsze wrażenie jednym słowem
Szerzej: uniwersytet jest stary i to widać na każdym kroku. Piętrowe, odrapane łóżka, goła podłoga, lekko rozpadające się szafki. Dotarłem jako pierwszy z osób przypisanych do mojego pokoju, mogłem więc wybrać sobie najdogodniejsze biurko, łóżko, szafkę, przywłaszczyć pozostawiony przez kogoś wieszak, przekręcić wielofunkcyjne haczyki nad swoje łóżko i tak dalej. Pościerałem kurze z zajętych przez siebie powierzchni i próbowałem poczuć się jak w domu.
Niestety niczego nie da zrobić się z łazienką, współdzieloną z sąsiednim pokojem (choć wydaje mi się, że jest pusty). Na wyposażenie łazienki - w której, nawiasem mówiąc, moja stopa nie postanie bez centymetra podeszwy pod nią - składają się dwie umywalki z lustrem, dwie kabiny prysznicowe których drzwi kończą się na poziomie ramion, dwa pisuary i dwie toalety kuczne typu narciarz.
Kurs trwa sześć tygodni. Sami dojdźcie do tego, jak brzmiały moje pierwsze, wygłaszane na użytek własny komentarze.
Wczoraj zdążyłem wraz z Pauliną (która trafiła do żeńskiego akademika - zasady muszą być) zapoznać się z trójką studentów sinologii warszawskiej - Kornelią, Bolkiem i Karolem. Oprócz rozpakowania rzeczy nie starczyło czasu na wiele ponad to.
Koło północy przyjechali koreańscy studenci, z czego dwóch trafiło do mojego pokoju - Niru (2 lata chińskiego, jakiś angielski) i Jae-young (zero chińskiego i niekontaktowy angielski).
Dzisiaj od rana spotykam nowych ludzi i błyskawicznie zapominam imiona którymi się przedstawiają. Jutro pewnie odbędą się jakieś gry i zabawy integracyjne, to zawsze pomaga poznać ludzi.*
Ostatni współlokator, David, dojechał dzisiaj. Dwa lata temu brał udział w tym samym kursie, na tym samym uniwersytecie, potem spędził jeszcze pół roku na Tajwanie, zna teren. Dzisiaj spędziłem większość dnia gubiąc się po okolicy z Karolem, kupując potrzebny sprzęt (adapter do gniazdka elektrycznego, kabel internetowy), gubiąc się bardziej w poszukiwaniu Carrefoura, idąc do Carrefoura jako część zorganizowanej grupy, kupując więcej potrzebnych rzeczy i tym podobne.
Ogólnie rzecz biorąc Kaohsiung przypomina mi Foshan albo - szerzej - południowe Chiny w ogóle. To w sumie nienajgorzej, przynajmniej łatwo jest mi się przystosować. Dzisiaj padało niemal nieprzerwanie przez cały dzień dzięki czemu przynajmniej temperatura była znośna. Słyszałem, że może się z tego wykluć tajfun. Może być ciekawie.
Jutro mamy test na podstawie którego będziemy przydzielani do grup. Jeśli będzie wyłącznie pisemny trafię pewnie do początkującej - tym bardziej, że może być zapisany znakami w tradycyjnej formie a tych parę, które znam, znam w formie uproszczonej. Ale nic to, zobaczymy jak będzie.
W międzyczasie - pierwszoosobowy rzut oka na warunki mieszkalne:
PS Wczoraj jeszcze w Hong Kongu przed spakowaniem się wyszliśmy tylko na krótki spacer po Hung Hom, dzielnicy, w której mieszkaliśmy. Potem Ronn odprowadził nas do taksówki.
Na lotnisku mieliśmy mały zgrzyt - DragonAir przebukował (to chyba nie jest słowo w języku polskim; na pewno Mozilla go nie uznaje; w każdym razie - sprzedano więcej biletów niż było miejsc w samolocie) lot i próbowano nas skierować do Tajpej, na osłodę dając pieniądze na pociąg do Kaohsiung. Ostatecznie jednak wykołowano kogoś innego (lub ktoś się spóźnił na samolot) i polecieliśmy prosto do celu.
A ponieważ nie będę przez kolejne 6 tygodni miał okazji do pisania o Hong Kongu po raz ostatni wkleję tu...
PPS Zapomniałem, że choć z Hong Kongu wylecę po 23 to z Monachium dopiero o 6.30 (czasu polsko-niemieckiego). Czyli na Okęciu będę wczesnym rankiem a nie bladym świtem.
sobota, 11 lipca 2009
Aktualności oraz dział listów
2) Aktualności:
Od wczoraj utrzymuje się pierwszy stopień alarmu cyklonowego. Nie wiem, ile jest tych stopni ale Ronn mówił, że nie mamy się czym przejmować. Wczoraj naprawdę nie było czym, dzisiaj było już wietrznie i padało. Mam nadzieję, że nie namiesza nam to w jutrzejszym wylocie. Odlot o 18, w stronę lotniska zaczniemy się kierować koło 15. Do tego porządkowanie rzeczy i tym podobne czynności i wypada, że jutro za wiele nie pozwiedzamy. Wątpię, żebyśmy przed 15 mieli opuścić Kowloon.
Na miejscu - w Kaohsiung na Tajwanie - mamy być o 19.30 czasu miejscowego (13.30 czasu polskiego). Trochę potrwa, zanim na miejscu podłączę się do internetu więc kolejna notka pojawi się pewnie dopiero za dwa, trzy a może i cztery dni.
Proszę się nie niepokoić.
3) Listy:
Po pierwsze dziękuję za wszystkie komentarze (wszystkie trzy). Im szerszy odzew tym bardziej chce mi się pisać. A teraz do rzeczy:
ka pisze:
"[...] kiedy jedziesz na t?"
Patrz wyżej.
"o ktorej ladujesz w w-wie?"
Bladym świtem. Z HK wylecimy po 23 czasu miejscowego, lot trwa mniej więcej 10 godzin ale różnica czasu (- 6 godzin) sprawi, że wylądujemy... bladym świtem.
"(mozna skladać zamowienia? bo ja chcialam prosic o wieksza porcje zdjec)"
[pisownia oryginalna; imię i nazwisko do wiadomości redakcji ;-) ]
Proszę bardzo.
FAN pisze:
"Mam pytanie, czy Hong Kong jest zupelnie inny od polnocnej czesci Chin? Bylam przez kilka miesiecy w Shenyang zima i jakos najdalej na poludnie udalo mi sie zwiedzic tylko Hangzhou i Shanghai. Bardzo jestem ciekawa jak Hong Kong sie prezentuje"
Jest zupełnie inny. Jest czysty, niesłychany pod względem transportu publicznego, pełen ludzi różnych ras, kultur i narodowości. Nikt nie pluje na ulicy. Na jego tle wszystkie chińskie miasta jawią mi się jako przytłaczające, szare i brudne, chociaż Hangzhou ma przynajmniej piękne jezioro. Shenyangu nic nie ratuje, wiem, byłem ;-)
A już całkiem serio - Hong Kong to miasto do potęgi. Wyższe, gęstsze, żywsze a z drugiej strony pełne swobody, jaką daje morze czy możliwość wyskoczenia na cały dzień na spacer porośniętymi lasem wzgórzami i to bez opuszczania wyspy.
To, czego tu nie ma w porównaniu do chińskich miast to poczucie wspólnoty. Nie przynależenia do niej, bo w chińskim mieście wspólnotę można co najwyżej pooglądać jak tańczy na chodniku wokół kogoś z instrumentem czy otacza parę staruszków grających w szachy. Tutaj tego nie ma.
Ale jest wszystko inne.
Jeszcze raz dziękuję za komentarze.
PS Będę wdzięczny za wytknięcie mailowo literówek w tym i poprzednim poście (a także w następnych) - chwilowo jestem zbyt zmęczony by zająć się korektą.
Mój mail to krzycer@wp.pl
Widoki z Hong Kongu, widoki z Makau
Mieliśmy dalej ruszyć w kierunku innych dzielnic miasta ale kiedy wyszliśmy spod drzew upał był nie do wytrzymania więc zmieniliśmy plany i autobusem pojechaliśmy do Repulse Bay na
Wracając wysiedliśmy w dzielnicy Wan Chai (na wschód od Central), spacerem dotarliśmy aż do Causeway Bay (jeszcze bardziej na wschód), po drodze zjedliśmy tani (20HKD/osoba, ok. 6 złotych) i niezbyt smaczny obiad by wreszcie metrem dojechać do North Point (jeszcze dalej na wschód) i z tamtejszej przystani wróciliśmy promem do Hung Hom.
Dzisiaj popłynęliśmy promem z Central do Makau. Godzina rejsu, do tego trochę stania w kolejce do odprawy w porcie już w Makau.
Makau, Makau... to była moja piąta wizyta w tym mieście. Było jak zwykle - tłoczno i malowniczo, drogo ale smacznie. Pewną nowalijką był deszcz, który trzykrotnie zmuszał nas do szukania osłony.
Z przystani autobusem podjechaliśmy pod kasyno Lisboa, spacerem na plac Largo do Senado. Po drodze zaczęło padać więc szybszym krokiem poszliśmy na obiad do Boa Mesy, portugalskiej restauracji w której przynajmniej dwa razy byłem z Kubą. O ile dobrze pamiętam wróciliśmy tam głównie ze względu na darmowe wi-fi ale jedzenie też mają dobre. Jakaś zupa z czeroną fasolą, kapustą i diabli wiedzą czym jeszcze, omlet z pieczarkami i krewetkami... I wydałem na to sporo więcej niż przez cały poprzedni dzień. Czyli trochę ponad 100 dolarów hongkońskich (akceptowany środek płatniczy w Makau; tylko makalskich patak nikt nigdzie nie chce) - około 40 złotych?
Po obiedzie wróciliśmy na Largo do Senado po darmową mapę turystyczną po czym podeszliśmy pod fasadę kościoła św. Pawła. Tam dopadł nas deszcze numer dwa, najbliższy daszek okazał się wejściem do toalety publicznej. Swoją drogą to całkiem zabawne, że zainstalowane w środku toalety kuczne typu "narciarz" wyprodukowała firma American Standard.
Kiedy przestało padać krótka wspinaczka zaprowadziła nas do Fortaleza do Monte, fortu na wzgórzu (tłumaczenie własne, portugalski jest mi obcy). Ledwo zdążyliśmy pooglądać panoramę i zejść kiedy rozpadało się po raz trzeci. Przeczekaliśmy w przedsionku Muzeum Historii Makau, mieszczącego się w owym forcie.
W wyniku dalszego spaceru znaleźliśmy się ostatecznie na drodze prowadzącej do świątyni A-Ma, bogini mórz. To bardzo malownicza świątynka, wybijająca się na tle 90% odwiedzonych przeze mnie, toczka w toczkę identycznych świątyń. Byłem w niej tylko raz i to bez aparatu - podczas mojej pierwszej wizyty w Makau, z Madsem, Kiranem, Ronją i resztą. Potem nie potrafiłem jej odnaleźć, najwyraźniej nie patrzyłem uważnie na mapę.
Żałuję więc, że spacer doń zabrał nam tyle czasu - dotarliśmy w sam raz, żeby zobaczyć odźwiernego zamykającego furtę na kłódkę. 18:03, o parę minut za późno.
Nie pozostało nam już nic innego jak wrócić. Na początku rejsu prom podrzucało na falach tak, że siedząc blisko dziobu czułem się jak na łagodnym rollercoasterze. Fajnie.
W Makau było całkiem rześko, w Hong Kongu cieplej niż przyzwoitość nakazuje, ale i tu dopadł nas deszcz. Na szczęście zdążyliśmy wejść do autobusu.
Zobaczymy, jak będzie jutro.
A teraz pora na obiecane widoki. Z komentarzami. Najpierw Makau, bo tak mi się zamieściły:
Pan z tacą oferuje makalskie ciasteczka przechodniom licząc, że po spróbowaniu kupią więcej.
Stare było jeszcze bardziej odpustowe.
Sznurek do którego jest przywiązane ma na drugim końcu ciężarek, dzięki któremu kasa wisi bezpiecznie ponad głowami zebranych.
Ulica na zdjęciu - Queen's Road, częśc wschodnia - była linią brzegową w tej części wyspy zanim Brytyjczycy zaczęli osuszać ten teren. A zaczęli jeszcze w XIX wieku.