niedziela, 29 czerwca 2008
Za cztery tygodnie...
A teraz pogoda: codziennie pada. Nadal jest ciepło, do tego niesamowicie wilgotno. Coś mi mówi, że przyszła pora deszczowa.
piątek, 27 czerwca 2008
Hej, hej, hej, sokoły...
Urocze.
Było miło.
Był też deser...
Kruszony lód + kawałki arbuza + "słodka" czerwona fasola.
Singapur się przypomina...
Prawda to czy nie faktem pozostaje, że po opuszczeniu restauracji przechodząc przez ulicę brodziliśmy w wodzie po kolana. Ubaw po pachy.
niedziela, 22 czerwca 2008
Lato, ech że ty
Strach wyjść na zewnątrz. Szczęście, że nasze pokoje w akademiku są niewielkie to i klimatyzacja sporo daje. Chodzi na okrągło więc da się wytrzymać.
Oczywiście, żeby nie było za dobrze pokój dzielimy z zaskakująco dużą populacją komarów które nie wiadomo skąd się biorą i każdej nocy doskwierają... Taki urok Chin.
Z zupełnie innej beczki: strona dzięki której obchodziłem chiński firewall blokujący jedną dziesiątą internetu przestała działać. W rezultacie nie tylko nie mogę już czytać Sinfesta ale i uniemożliwiono mi przeglądanie własnego blogu.
I tak dobrze, że uzupełniać go jeszcze mogę.
piątek, 20 czerwca 2008
Wampiry i absolwenci
Legenda nic nie mówi o oddechu którym po wieki miała budzić męża...
W każdym razie od słowa do słowa padła wzmianka o wampirach (od czosnku do wampira droga niedaleka). Kiedy zbliżał się koniec lekcji nauczycielka poprosiła, żebym został po dzwonku bo ma do mnie pytanie. Jak już pół klasy opuściło salę nauczycielka upewniła się jeszcze, czy wiem co nieco o wampirach a w końcu z całą powagą zadała pytanie.
W jej wykonaniu brzmiało ono "vampires exit?"**, na co odpowiedzieć mogłem jedynie "hę?" ale tak się szczęśliwie złożyło, że akurat do sali wpadła inna nauczycielka. Naradziły się między sobą i pytanie zostało zadane ponownie. Tym razem brzmiało "do vampires exist?"***
Kiedy tłumiłem śmiech druga nauczycielka zaczęła zapewniać pierwszą, że to tylko legendy ale pierwsza nauczycielka nadal spoglądała na mnie wyczekująco.
Powiedziałem "kto wie? Może..." i wyszedłem, bo widząc jej minę nie mogłem zachować powagi.
Przy czym dopiero parę godzin później Kaśka przypomniała mi, że przecież Chińczycy używają angielskiego "może" kiedy mówią coś, czego są pewni.
Ups.
Z innej beczki: koniec semestru zbliża się wielkimi krokami. Kampus wypełniają absolwenci w absolwenckich szatach, robiący pamiątkowe zdjęcia przed wszystkimi mniej lub bardziej godnymi uwagi obiektami, wliczając w to przedszkole dla dzieci pracowników uniwersyteckich.
Zwykła azjatycka mania pstrykania zdjęć łączy się tu z prawdziwą okazją wywołując fotograficzne pandemonium. Przynajmniej w tej wyjątkowej sytuacji studenci przestali stosować się do zazwyczaj obowiązującej zasady "biały na zdjęciu podnosi jego atrakcyjność niezależnie od tematyki", więc przynajmniej mamy spokój...
*- meirenyu [mejrenjuu]
**- ang. "wyjście wampirów?"
**- ang. "czy wampiry istnieją [naprawdę]?"
wtorek, 17 czerwca 2008
...
Oprócz tego - trzy nie powiązane tematycznie zdjęcia:
Zgodnie z ruchem wskazówek zegara - Nao-chan, Kasia, nie wiem, Agata, Hide-san i Neil.
Sklonowałbym go komputerowo żeby na zdjęciu więcej się działo
ale jeszcze by mnie z "Wyborczej" wyrzucili...
piątek, 13 czerwca 2008
Cierpienia młodego kibica
Hu Ying pochodzi z położonego w prowincji Shanxi (nie mylić z Shaanxi którą dopiero co odwiedziłem ) miasta Datong, miasta które powinno słynąć z potrawy przez nią opisanej. Niestety, nie jest tak - nie mogę zrozumieć czemu.
Potrawą o której mowa są... gotowane królicze główki. Ale zaraz, głowa to głównie skóra i kości czaszki, co tam jest do jedzenia?
Język, móżdżek i gałki oczne - w tej właśnie kolejności. Najpierw zjada się język, potem otwiera króliczą mordkę i wybiera mózg palcem - a tak, nie ma specjalnych narzędzi, wszystko robi się palcami. Oczy zostają na deser...
Jak to się ma do pytania postawionego na początku tekstu? No cóż - Chińczycy importują królicze głowy z Europy. W końcu my ich nie wykorzystujemy...
Zdaję sobie sprawę, że nagłówek tego wpisu jest mylący. Planowałem napisać coś o wczorajszym meczu ale - co takiego mogę napisać co nie zostało już napisane lub powiedziane gdzie indziej?
Może tylko tyle, że mi oglądało się występ naszej reprezentacji o tyle ciężej, że zarwałem dla niego całą noc - kiedy Austracy strzelili tego paskudnego karnego w Chinach było po 4.30...
środa, 11 czerwca 2008
Setny wpis* - Xi’an
Wiedząc, że to ostatni długi weekend przed końcem semestru zdecydowałem się konstruktywnie go wykorzystać. Konstruktywnie - czyli podróżując. A że od przyjazdu do Chin od Kantonu po Shenyang poruszałem się po wybrzeżu - postanowiłem odwiedzić położony w głębi Chin Xi’an, stolicę prowincji Shaanxi a przy okazji – kolebkę chińskiej cywilizacji. To z Xi’anu – wtedy zwanego Chang’an – w trzecim wieku przed naszą erą Qin Shi Huang podbił i zjednoczył pozostałe chińskie państwa, zostając pierwszym cesarzem dynastii Qin.
Dynastia co prawda doliczyła się tylko dwóch cesarzy bo syn Shi Huanga okazał się niekompetentnym cieniem ojca ale to nie umniejsza dokonań tego pierwszego.
Ponieważ podróżować samotnie jest nudno przekonałem Kostję by mi towarzyszył. Wyruszyliśmy w piątek po południu.
Pociąg z Tianjinu do Xi’anu jechał 19 godzin. Przynajmniej udało mi się 12 z nich przespać (a przynajmniej przeleżeć czytając – tak czy inaczej czas szybko mija). Tuż po opuszczeniu xi’ańskiego dworca podróżnych witają mury obronne miasta – Xi’an to jedno z niewielu chińskich miast w których zachował się kompletny pierścień murów. Czy też – tak jak w tym wypadku – prostokąt o łącznej długości
I kiedy piszę „centrum” nie chodzi mi tylko o geograficzne położenie. Pewnie, w obrębie murów jest sporo zabytków – ale to nie powstrzymało Chińczyków od pobudowania między nimi hoteli, biurowców i centrów handlowych.
Zaraz po przyjeździe poszliśmy do polecanego przez znajomych hostelu „Siedmiu mędrców” (Qi xian) – umieszczonego w ładnie odnowionych, typowo chińskich pawilonach z sympatyczną obsługą, czystymi pokojami, barem z ogródkiem w którym wieczorami wyświetlano filmy i dwoma kręcącymi się pod nogami hostelowymi psami – czarnym osobniku niesprecyzowanej rasy i uroczym beaglem zwanym Beagle.
Nie ukrywajmy, że cena od łebka za noc też miała pewne znaczenie. Bez przesady jednak mogę napisać, że gdyby przyszło płacić więcej by spędzić noc w „Siedmiu mędrcach” – zapłaciłbym.
Ulokowano nas w pięcioosobowym dormitorium – jak się okazało wieczorem dzieliliśmy je z trzema Chinkami. Trzema okrutnie rozgadanymi Chinkami, nie przejmującymi się takimi drobnostkami jak pora dnia. Albo nocy.
Taki urok hosteli.
Po odświeżeniu się – oraz odkryciu na ścianie z wpisami gości polskiej flagi, złożeniu koło niej autografu i uzupełnieniu go adresem internetowym blogu - ruszyliśmy zwiedzać. Prostokąt murów miejskich przecinają cztery główne, niezbyt odkrywczo nazwane ulice – Beidajie, Nandajie, Dongdajie i Xidajie czyli „Duża Ulica Północna”, „Duża Ulica Południowa” i tak dalej. Zbiegają się pośrodku starego miasta, otaczając rondem Wieżę Dzwonu, która zyskała swoją nazwę od – zgadliście – dzwonu który niegdyś ogłaszał początek dnia. Tuż obok znajduje się Wieża Bębna – bębnieniem w bęben obwieszczano koniec dnia. Obie wieże powstały w czternastym wieku, obie odbudowano w wieku osiemnastym (Wieżę Bębna przy okazji przesunięto o dwie przecznice bliżej Wieży Dzwonu), są do siebie bliźniaczo podobne i obie są skolonizowane przez setki jaskółek.
W Wieży Bębna załapaliśmy się na krótki pokaz gry – znowu zgadliście – na bębnach. Chyba wolę japońską grupę bębniarzy Yamato ale jako ciekawostka ten występ był w miarę sympatyczny.
Zaraz potem zagłębiliśmy się w dzielnicę muzułmańską. Naszym celem był Wielki Meczet. Z początku szliśmy szerokim deptakiem, z obu stron obudowanym restauracjami, przed którymi miejscowi handlarze rozstawiali się ze straganami pełnymi jedzenia – od szaszłyków z mięsa i wnętrzności czegoś, co jak zgaduję było kiedyś owcą, przez pieczone kacze łby po pyszne kwadratowe ciasteczka z fistaszkami, rodzynkami lub innymi dodatkami. Środek deptaku zajmował oczywiście potok turystów.
Po kilku skrętach przeciskaliśmy się wąskimi przejściami – tutaj oferowano głównie ubrania, pamiątkowe t-shirty i pirackie dvd – by wreszcie dotrzeć do meczetu.
Meczet zaś zaskakiwał. Na plus. I to podwójnie.
Po pierwsze zaskakiwała architektura w stylu fusion. Chińska, tak, ale z arabskimi domieszkami. Z jednej strony chińskie ogrody, z drugiej cztery palmy przy wejściu. Kamienne tablice w kształcie znanym z chińskich świątyń pokryte są arabskim pismem a pagoda pośrodku świątyni okazuje się tak naprawdę minaretem...
Po drugie zaskakiwała... cisza. Meczet otacza pierścień wąskich uliczek którymi nie jeżdżą samochody. Do tego pod co drugim krzakiem wysypano chleb i ziarno, zewsząd dobiegał więc świergot ptaków. Można było zapomnieć, że mimo wszystko jest się w trzymilionowym mieście.
W końcu jednak trzeba było ruszyć dalej. Przed opuszczeniem muzułmańskiej dzielnicy wstąpiliśmy jeszcze do mijanej knajpki na pierogi i tak pokrzepieni dotarliśmy do postoju taksówek pod Wieżą Bębna.
Wieża Bębna jest jedną z atrakcji turystycznych Xi’anu. Znaczy – roi się od turystów. Wielu z nich pochodzi zza granicy. Niektórzy są w Chinach od niedawna.
To zaś znaczy, że postój taksówek pod Wieżą Bębnów wypełniają cwaniacy podający dwu- lub trzykrotnie zawyżone ceny i nie mający głowy do turystów żądających uruchomienia taksometru.
Dwadzieścia metrów dalej trafiliśmy na uczciwego taksówkarza który wywiózł nas poza mury miejskie, pod otoczoną przez świątynię Da’cien Dużą Pagodę Dzikiej Gęsi.
Dużą Pagodę Dzikiej Gęsi wybudowano w połowie siódmego wieku naszej ery by przechowywać w niej buddyjskie sutry które mnich Xuan Zang przywiózł z Indii by następnie spędzić ostatnie 19 lat swego życia na ich tłumaczeniu.
Niestety, Pagoda była akurat w remoncie, obeszliśmy ją tylko dookoła, obejrzeliśmy świątynię Da’cien i pojechaliśmy do... Małej Pagody Dzikiej Gęsi.
Małą Pagodę Dzikiej Gęsi wybudowano na początku ósmego wieku naszej ery by przechowywać w niej buddyjskie pisma które pielgrzym Yi Jing przywiózł z Indii.
W siedemnastym wieku trzęsienie ziemi pozbawiło pagodę czterech ostatnich pięter, nikt jednak nie przejął się tym na tyle by coś z tym zrobić. Reszta czterdziestotrzymetrowej konstrukcji ma się dobrze i w dalszym ciągu zapewnia niezłą wspinaczkę i przyjemny widok na otaczający pagodę park.
W parku znajduje się również muzeum Xi’anu – budynek nowoczesny, zawierający jednak typowe dla chińskich muzeów wystawy kaligrafii oraz wyrobów ceramicznych i jadeitowych. Widziałem już dziesiątki podobnych wystaw jednak parę eksponatów przyciągało oko więc czas poświęcony na zwiedzanie muzeum nie był do końca stracony.
To był koniec sobotniego zwiedzania. Obraliśmy kurs z powrotem na mury miejskie, tym razem korzystając z napędu nożnego a nie taksówki. Po drodze wstąpiliśmy do polecanej przez Lonely Planet restauracji na miskę polecanego przez Lonely Planet i ponoć tradycyjnego wśród xi’ańskich muzułmanów yangrou paomo, ni to potrawki ni to zupy z kawałkami jagnięciny i kluskami, zagęszczonej na śmierć kawałkami chlebowego ciasta i niesprecyzowaną zieleniną.
Danie niewątpliwie pożywne i nawet smaczne ale zachwytów autora tekstu w przewodniku nie rozumiem i nie podzielam.
Wieczorem w hostelu odbył się pokaz teatrzyku cieni. Nie jestem pewien, czy dobiegł naturalnego końca czy też niewielkie zainteresowanie widzów doprowadziło do wystawienia na zewnątrz projektora ale tak czy inaczej – rozpoczął się seans pod gołym niebem. Z początku chciano nam zaserwować „Shoot ‘Em Up” – najwyraźniej narzekałem głośniej niż mi się wydawało, ostatecznie to do mnie skierowano się z prośbą o wybór filmu.
Padło na zaskakująco dobry „Atonement”.
Niedzielę poświęciliśmy na wykupioną poprzedniego dnia wycieczkę z przewodniczką poza miasto. Oprócz Kostji, przewodniczki, kierowcy i mnie w minibusie znalazło się również kanadyjskie małżeństwo od paru lat spędzające po pół roku w Chinach. Sympatyczni ludzie.
Pierwszym przystankiem na naszym szlaku było stanowisko archeologiczne Banpo. Banpo to wioska sprzed sześciu tysięcy lat. W Banpo panował matriarchat, kobiety wybierały sobie partnerów podług własnej woli a że nie wiadomo było, kto jest ojcem którego dziecka to wychowywała je cała wioska.
Biorąc pod uwagę to, że z wioski ostały się pozostałości fundamentów, rów po fosie, trochę popękanych skorup i kilkadziesiąt szkieletów to dojście do wyżej wymienionych wniosków jest imponującym pokazem dedukcji.
Poza tym dowiedzieliśmy się, że osoby do 13 roku życia chowane były w wazach, zmarłych powyżej 13 roku życia chowano bezpośrednio w grobach, z głową zwróconą ku zachodowi, zgodnie z logiką, że tamten świat musi być tam, gdzie zachodzi słońce.
W sumie był to dość posępny widok ale dzięki paru komputerowym animacjom wyobrażającym życie w wiosce, dzięki którym mieliśmy jakiś kontekst do tego co widzieliśmy to całość była całkiem interesująca.
Drugim przystankiem była faktoria wypluwająca terakotowych wojowników ogrodowych i inne tego typu produkty, innymi słowy – jedna z niezliczonych pułapek na turystów. Przeszliśmy przez wszystkie wystawy tak szybko, jak tylko się dało.
Trzecim przystankiem była restauracja w której zatrzymaliśmy się obiad.
Czwartym – grobowiec Qin Shi Huanga. Ogromne, podziemne pałace wypełnione złotem i klejnotami, rzeki płynnej rtęci, śmiercionośne pułapki czekające na rabusi... Wszystko to znane jest nam tylko z opisów historyków. Naukowcy jeszcze się nie dobrali do wnętrza grobowca. Brakuje odpowiedniej technologii, by zachować to, co zostanie z niego wydobyte, o czym świadczy armia wyblakłych terakotowych wojowników – kiedy po raz pierwszy od zakopania ujrzeli światło dnia byli jeszcze kolorowi.
Nam pozostało jedynie wspiąć się na kopiec grobowca, zrobić grupowe zdjęcie i wrócić.
Piątym i ostatnim przystankiem była Terakotowa Armia, stojąca na straży grobowca Qin Shi Huanga i służąca mu w zaświatach. Odkryta w 1974 przez budujących studnię chłopów, jedno z najważniejszych odkryć archeologicznych dwudziestego wieku, atrakcja turystyczna ściągająca tłumy z całego świata.
I mimo tego, że jest znana z setek zdjęć i filmów – wciąż robi wrażenie.
Do zwiedzania udostępniono trzy z pięciu odkrytych na razie jam. W pierwszej, największej, obejrzeć można liczące około sześć tysięcy posągów szeregi gotowej do wymarszu armii. Starożytni rzeźbiarze dali im kilka różnych twarzy, jeśli jednak do tego doliczyć parę różnych typów nakryć głowy, fryzur, bród i wąsów, pancerzy i elementów ubioru – ilość kombinacji jest ogromna. Ponoć nie ma dwóch identycznych wojowników.
A i tak na pierwszy rzut oka Armia kojarzy się z Atakiem Klonów...
W drugiej jamie obejrzeć można małe zgrupowanie 72 posągów wojowników i koni – przypuszczalnie jest to kwatera oficerska.
W trzeciej jamie nie usunięto sklepienia chroniącego armię przed światem, zaskoczeni turyści oglądają więc starożytny dach i mogą co najwyżej poczytać sobie o ponad tysiącu schowanych pod nim figur.
Na pocieszenie tuż obok ustawiono pięć najlepiej zachowanych posągów. Z bliska podziwiać można Klęczącego Łucznika, Generała, Kawalerzystę z Koniem i Stojącego Łucznika.
A także tłum Chińczyków między nimi, ci jednak przelewają się między gablotami, zatrzymując się tylko na chwilę potrzebną na zrobienie zdjęcia.
Tytułem wyjaśnienia – Wojownicy są obecnie bezbronni ponieważ prawdziwa broń w którą wyposażono ich dwa tysiące lat temu nie przetrwała do naszych czasów. Odkryto tylko resztki łuków, kusz, mieczy, włóczni i wielu innych.
Po powrocie z wycieczki mieliśmy jeszcze blisko trzy godziny do odjazdu naszego pociągu, byliśmy jednak zbyt zmęczeni by coś jeszcze zwiedzać. Przesiedzieliśmy je w hostelu, napawając się atmosferą, ciesząc drobnym deszczykiem i rozmawiając z innymi, dość egzotycznymi gośćmi. Kirgiskim Kanadyjczykiem na przykład...
Pociąg powrotny – tym razem relacji Xi’an – Pekin – był nowy, wygodny i ekspresowy. Jechał 11 godzin.
Z czego przespałem może cztery, bo dwóch Chińczyków w naszym przedziale chrapało z podziwu godną koordynacją...
Podsumowując: wyprawę do Xi’anu zdecydowanie zaliczam na plus. Dopisała pogoda – było ciepło ale nie gorąco, drugiego dnia paliło słońce ale po południu wynagrodził to rzadki w Xi’anie deszczyk. Polecany przez wszystkich hostel przerósł oczekiwania. Atrakcji turystycznych dookoła jest zatrzęsienie i nawet znana wzdłuż i wszerz Terakotowa Armia nie okazała się przereklamowana, czego się obawiałem. Samo miasto – przynajmniej w części, którą widziałem – jest zaskakująco zielone. No i nie przytłacza tak, jak inne chińskie miasta – trzy miliony mieszkańców to przecież nic
PS Wysyłanie zdjęć obrazujących tekst trwałoby za długo. Dlatego udostępniam je – i jeszcze parę innych – do ściągnięcia z Rapidshare’a o tutaj.
*- tym razem naprawdę setny. Serio - serio.
niedziela, 1 czerwca 2008
Er Tong Jie - dzień dziecka
Wraz z Kostją odwiedziliśmy pobliskie centrum handlowe. W kinie ciągle nie ma Indiany Jonesa, były za to nieinteresujące nas filmy chińskie, japońskie i koreańskie oraz tłumy Chińczyków. W znajdującej się tuż obok pizzerii Mr. Pizza były tylko tłumy Chińczyków.
Przynajmniej obejrzałem tianjiński stadion olimpijski - na nim będą rozgrywać się olimpijskie mecze piłki nożnej. ->
Nie zrażeni tym niepowodzeniem wróciliśmy do akademika, wraz z Dorią (znajoma Chorwatka) i Neilem zamówiliśmy pizzę i obejrzeliśmy "Draculę" Coppoli z muzyką Wojciecha Kilara i błyskotliwą rolą Monici Bellucci jako "Vampire Bride #2".
Każdy jakoś zaczynał.
W sobotę spotkałem się po raz drugi z Feng Wei, znowu pogadaliśmy półtorej godziny po chińsku i angielsku. Miło. Nauczyć to się w ten sposób dużo nie nauczę ale przynajmniej trochę się przełamuję jeśli o mówienie po chińsku chodzi.
Wieczorem zaś obejrzałem "Street Kings", całkiem znośny film sensacyjny w którym niewielką ale istotną rolę gra Hugh "doktor House" Laurie.
Piątkowy wieczór wraz z Dorią i Kostją zaczęliśmy od kolacji w Alibabie, barze zupełnie nieoznakowanym z zewnątrz ale na tyle sympatycznym i popularny, że nawet w Lonely Planet o nim piszą, a skończył w indyjskiej restauracji na sziszy.

Doria panikuje kiedy ktoś próbuje jej zrobić zdjęcie, musiałem więc improwizować.
Tak po prawdzie to ona akurat źle się czuła i nawet nie spróbowała fajki.
Ja z kolei pewnie długo nie dam się namówić na drugie podejście bo nie wspominam dobrze piątkowego eksperymentu...