Wysiadłem w Zhuhai – specjalnej strefie ekonomicznej a jednocześnie jedynej lądowej granicy Makau. Chociaż Portugalczycy oddali je Chinom w ’97 albo ’98 Makau pozostaje – tak jak Hong Kong – oddzielną strefą z własnymi przepisami i walutą. Tak więc oficjalnie wbito mi w paszporcie, że opuściłem Chiny.
Nie, żeby to w pięć minut. W kolejce do odprawy stałem niemal godzinę a kiedy radosny opuściłem budynek w którym dokonała się odprawa i zadowolony ruszyłem przed siebie – wyrósł przede mną identyczny budynek. Odprawa po stronie makauskiej. Ta jednak zajęła góra 15 minut.
Ruszyłem na piechotę, raz po raz próbując skontaktować się z pozostałymi. Nowa (acz nie „nowoczesna”), północna część miasta wygląda jak wszystkie inne chińskie miasta. Błąkałem się ponad godzinę, kierując się tylko i wyłącznie przeczuciem, gdzie znajdę starszą część miasta. I faktycznie, co nieco kolonialnych, portugalskich budynków znalazłem.
W końcu jednak otrzymałem SMSa od Juliana – byli na jakiejś plaży i kierowali się ku Macau Tower by skoczyć z
Miejscowy cudzoziemiec (czytaj „biały”) wskazał mi autobus który dowiezie mnie do Macau Tower – w ogóle miejscowi są bardzo przyjaźni i pomocni. Faktycznie, dowiózł. Na miejscu czekałem ponad godzinę na pozostałych.
Sama wieża to nic ponadto – ot, na szczycie jest taras obserwacyjny, poniżej – kawiarnia co powoli obraca się wokół własnej osi. Obok wieży budynek z kinem, kilkoma restauracjami i sklepami. Nic ciekawego.
<- Macau Tower, zdjęcie znalezione w sieci
Kiedy wreszcie zjawili się pozostali zapytali mnie tylko „czy też skaczę” na co bez namysłu odparłem – „pewnie”. Kupiliśmy bilety na taras obserwacyjny (80 patak – pataki <”patacas”> to waluta Makau choć wszyscy akceptują również dolary hongkońskie). W windzie poinformowano mnie, że skok kosztuje 888p (ósemka to wg Chińczyków szczęśliwa cyfra). Głupio było w tym momencie się wycofać więc zacisnąłem zęby, pożyczyłem trochę pieniędzy i kupiłem prawo do spadnięcia z
Na skok strasznie długo się czeka – po każdym skoku najpierw opuszczają ostatnią osobę na ziemię, potem wciągają bungee, robią nie wiadomo co jeszcze...
Z obsługi zajmowało się nami dwóch Nowozelandczyków. Weseli ludzie, jeden opowiedział mi, jak to kiedyś gdy pracował w Wiedniu dawali wycieczkom szkolnym z Polski skakać za bezcen bo biedna młodzież się nudziła.
Wreszcie nadeszła moja kolej. Ze skrępowanymi nogami podreptałem na platformę z której należało skoczyć. I tutaj nastąpił najgorszy moment. Pewnie, podczas długiego oczekiwania na moją kolej kilka razy nachodziła mnie myśl „co ja właściwie robię” ale dopiero gdy stanąłem przy krawędzi, nie mając niczego przed sobą tylko naprawdę BARDZO dużo wolnego miejsca, widząc mrówki zamiast ludzi...
Cofnąłem się, chwyciłem kurczowo stalowych linek. Któryś z Nowozelandczyków powiedział mi „spokojnie, nie spadniesz, wciąż jesteś podpięty”. Chciałem mu obwieścić, że chyba jednak spadnę bo na tym cała rzecz polega ale nie mogłem dobyć z siebie głosu.
Wreszcie zaczęło się odliczanie od 5 w dół. Rozpostarłem ręce jak mi nakazano, spojrzałem w górę i krzyknąwszy „Polska!” runąłem, nie bardzo wierząc, że to dzieje się naprawdę.
A tak – runąłem. Teoria głosi, że należy opaść jak drzewo, żeby od razu zaczął lecieć głową w dół. Ale ja zgiąłem się w pół i pierwsze przerażające pół sekundy spadałem nogami w dół, wyciągając przed siebie ręce jakby to w czymś miało pomóc.
A potem obróciłem się głową w dół, zacząłem cieszyć niesamowitym, z niczym nieporównywalnym u czuciem – i krzyczeć.
Ponoć na górze wszyscy się uśmiechnęli bo krzyk wypadł malowniczo, zwłaszcza dzięki temu, że bardzo filmowo słabł wraz z tym, jak się oddalałem.
Swobodny spadek trwa cztery sekundy. Nie brzmi to jakoś specjalnie ale w trakcie lotu rozciąga się wielokrotnie.
Wreszcie lina naciąga się, delikatnie zatrzymuje – a potem podciąga z powrotem do góry i to dość znacznie. A potem ponownie się opada – i w tym momencie, kiedy naciąg zelżał a ja przestałem się unosić nastąpił najbardziej przerażający moment bo wrażenie jest takie, jakby nagle cokolwiek cię trzymało – puściło.
Ostatecznie wisiałem tak myślę, że dobre parę minut zanim wreszcie znalazłem się z powrotem na ziemi.
Nieporównywalnym ale na swój sposób również niezapomnianym przeżyciem było pierwsze zetknięcie z hostelem. Mieści się w ponad stuletnim budynku przy Rua de Felicidade (dawniej głównej ulicy czerwonych latarni w Makau...), która to ulica pojawiła się zresztą w „Indiana Jonesie i Świątyni Zagłady” (wg przewodnika Lonely Planet) choć nie zdołaliśmy ustalić, w którym momencie – zdaje się, że udaje Szanghaj na początku filmu.
W każdym razie w hostelu nie było ścian – były przegrody, kończące się dobry metr pod sufitem. W pomieszczeniach po łóżka z twardym jak deska materacem, umywalka, szafka i nic ponadto. Wystrój zdecydowanie zachęca by wyjść i zwiedzać.
Poprzedniego dnia moi znajomi wzięli dwa dwuosobowe pokoje w których ścisnęli się w piątkę, wraz z moim przyjazdem chcieliśmy wynająć trzeci pokój i dokonać redystrybucji lokatorów. Ale pokoje się skończyły więc ostatecznie w sześć osób ścisnęliśmy się na jedną noc w dwóch pokojach – na jedną noc bo Julian i Christian opuścili nas w sobotę wieczorem.
Pierwszego dnia dane mi było zobaczyć nowoczesne Makau – wybraliśmy się do jednego z kasyn. Kasyna są ogromne – już teraz (wg LP) zarabiają więcej niż kasyna w Las Vegas a w budowie jest 30 kolejnych. Grają w nich niemal wyłącznie Chińczycy (w końcu na pozostałym terytorium Chin hazard jest zabroniony), cudzoziemcy to głównie turyści.
Widać tutaj pieniądze – dobre ubrania, wszyscy zadbani (znakomita większość Chińczyków się tym absolutnie nie przejmuje) no i – całkiem poważnie – piękne kobiety i szybkie samochody. Z piskiem opon jeżdżące po nocy wąskimi i krętymi uliczkami miasta. Trzeba uważać.
Następnego dnia odwiedziliśmy kasyno Venetian – kopię Venetiana z Las Vegas, zawierające w środku kopię fragmentu Wenecji z Wielkim Kanałem. Festyniarskie? Odpustowe? Może, ale jednak fasady budynków, sztuczne błękitne niebo (naprawdę ładnie pomalowany i podświetlony sufit), kanał z gondolami i gondolierami, 10-osobowy zespół kostiumowy wykonujący urywki znanych oper, sufity pokryte freskami a
Kusiło mnie trochę, żeby zagrać ale nie było żadnego prawdziwego pokera (tylko jakiś „Caribbean stud”) a żeby móc zagrać w blackjacka (...oczko) trzeba było wysupłać dwieście patak a to więcej, niż chciałem stracić.
Można więc wyróżnić trzy, przeplatające się Makau – nowoczesne, nowe (o którym pisałem na początku) i wreszcie najbardziej urokliwe – stare.
Położone na wzgórzach miasto jest niesamowicie ściśnięte (w końcu nie mieli za dużo miejsca żeby się pobudować). Kręte, wąskie uliczki rzadko kiedy pozostają na jednym poziomie – co chwila pną się pod górę lub opadają. Portugalska zabudowa jest niesamowicie urokliwa, całe miasto – malownicze jak mało które (...a ja bez aparatu!). Chwilami naprawdę zapomina się, że jest się w Azji a nie gdzieś nad Morzem Śródziemnym albo na półwyspie Iberyjskim (...na którym nigdy nie byłem ale przypuszczam, że wygląda podobnie).
Do tego ludzie – niesamowita mieszanina ras i narodowości. Nigdy czegoś takiego nie widziałem – a do tego dochodzą jeszcze turyści z całego świata. W sobotę po raz pierwszy od miesiące mogłem z kimś porozmawiać po polsku – w ruinach kościoła św. Jana spotkałem parę pracującą w Shenzhen.
Jak mówiłem – malowniczo. Starymi uliczkami przechodzą się całe tłumy – ale widać atmosfera tego miejsca działa na wszystkich, wszyscy są uśmiechnięci i uprzejmi. Cud.
A do tego kuchnia – jadłem w lokalach portugalskich, makauskich (chińszczyzna przemieszana z kuchnią portugalską, doprawiona wpływami z innych portugalskich kolonii), brazylijskim. Nie było czasu by spróbować indyjskiego fastfoodu który kilka razy mijaliśmy.
Na Taipie zaś (Makau to nie tylko półwysep Makau na którym osiedliła się większość Portugalczyków ale i wyspa Taipa i Coloane, obecnie połączone w jedno po osuszeniu Cotai – łączącego je pasa ziemi. Na którym teraz budują kasyna) trwał akurat doroczny festyn podczas którego Portugali i byłe kolonie prezentują swoje państwa, kulturę – i kuchnię. Było trochę darmowych pyszności do spróbowania.
W ten weekend spróbowałem spaghetti z wędzonym łososiem, karpia (chyba... „codfish”?) zapiekanego w cieście z serem i grzybami, jakiejś innej ryby po brazylijsku... do tego wszechobecne portugalskie ciastka jajeczne („egg tart” – tarta jajeczna?) i makauskie ciasteczka z migdałami. Niebo w gębie.
Opuściłem Makau z postanowieniem by tu wrócić zanim wyjadę z Chin. Może przed Wielkanocą – ponoć ładną mają tu procesję palmową. A może w trzecią niedzielę listopada kiedy miasto zamienia się w tor wyścigowy Formuły 3.
Wczoraj z Makau pojechaliśmy do Kantonu. Na bilety autokarowe wydaliśmy resztki patak – w Makau przyjmują hongkońskie dolary ale nie na odwrót, pataki ciężko gdziekolwiek wymienić. Są jak ten dzieciak w przedszkolu z którym nikt się nie chce bawić...
W Kantonie pożegnałem Ronję, Madsa i Kirana i udałem się do konsulatu na Shamian. Pogadałem z komisją, zagłosowałem. Potem jeszcze trochę tam odczekałem. Porozmawiałem z mężem zaufania – obserwatorem wyborów z ramienia PO, jedynym zresztą. Od ’99 spędza w Kantonie po pół roku, zaoferował się, że mnie oprowadzi. Miło.
Potem jeszcze zaprowadziłem poprzedniego wyborcę, Huberta, do restauracji poleconej mu przez konsula za co zrewanżował się zapraszając mnie na kolację. Miło z jego strony, jedzenie świetne, widok na Rzekę Perłową wieczorem – niesamowity.
Co prawda zamknęli mi w międzyczasie dworzec autokarowy ale jeden autobus jeszcze kursował więc jakoś przed 23 wróciłem do domu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz