
30 września około trzeciej po południu pojechaliśmy (Christian – współlokator, Julian i Ronja – inni zagraniczni nauczyciele, wszystko Niemcy, no i ja) autobusem do Kantonu. Krótka przejażdżka metrem i wylądowaliśmy na dworcu. Przed szóstą byliśmy już w pociągu – sypialny, powolny (14 godzin jazdy) ale przynajmniej trochę wygodniejszy od tego, którym przyjechaliśmy z Pekinu. W jednym przedziale były tylko cztery koje, po dwie na ścianie, więc w czwórkę zajęliśmy jeden przedział. Miło.
1 października nad ranem byliśmy w Guilin. Na dworcu spotkaliśmy resztę grupy – Idę, Johna i Madsa (Duńczycy), Jamesa (Brytyjczyk) i Kathy (Chinka – uczy w szkole Ronji, Juliana i Madsa, pomogła nam zorganizować ten wyjazd). Przyjechali godzinę przed nami innym pociągiem.
Z dworca autokarem pojechaliśmy do Yangshuo.
Krajobraz jak z obrazka – wapienne wzgórza (skały? Wiem, że na geografii było, jak toto się nazywa...) dookoła wyglądają jak dziecięcy rysunek gór – jeden stożek, obok drugi, gdzieś w tle trzeci... Świetna sprawa.
Yangshuo to niewielka nadrzeczna miejscowość pełna hoteli, hosteli i turystów, tak chińskich jak i zagranicznych. Bardzo przyjemne miejsce, kilka przecinających się uliczek – w tym najbardziej znana West Street – wypełnionych jest kawiarniami, barami, sklepikami i hotelikami. Każdego wieczora przewalają się tu prawdziwe tłumy.
Nie mogliśmy się od razu wprowadzić do hotelu, trzeba było czekać do 14. Żeby nie marnować czasu zjedliśmy małe śniadanko (bao zi – małe bułki na parze z różnym nadzieniem, w tym wypadku – mięsne), wypożyczyliśmy po skuterze na parę (i jeden dla Madsa bo to duży chłop) i ruszyliśmy przed siebie. Może zatłoczona chińska ulica to nienajlepsze miejsce na pierwszą jazdę (i to z pasażerką) ale po dwóch niepewnych zakrętach szło mi już całkiem sprawnie.
Poza miastem skręciliśmy z drogi bitumicznej na nieutwardzoną i pomknęliśmy – między wzgórzami, dolinami, przez wsie i pola. Straszna frajda.
Skutery były elektryczne, trzeba nam było zawrócić gdy wskazówki akumulatorów opadły za nisko. W drodze powrotnej najedliśmy się strachu – na drogę bitumiczną pierwszy wjechał James. Przypominam – Brytyjczyk.
Przyzwyczajony do ruchu lewostronnego. Zatrzymał się na środku i dopiero wtedy zauważył nadjeżdżającą trójkołową półciężarówkę. Chiński kuzyn tok-toka (jak takie pojazdy nazywają w Egipcie) uderzył w skuter, obrócił Jamesa i Idę w miejscu, przejechał parę przerażających metrów na dwóch kołach zanim wreszcie opadł na trzecie.
James ściągnął skuter z drogi, kierowca półciężarówki krzyczał, wszyscy byli wstrząśnięci. Ostatecznie jednak jedynym poszkodowanym był Mads – James upuścił mu skuter na nogę.
Do hotelu wróciliśmy powolutku, między innymi dlatego, że akumulatory się nam wyczerpywały i co chwila traciliśmy moc.
Wprowadziliśmy się do bardzo przyjemnego hotelu, odpoczęliśmy. Wieczorem wybraliśmy się na pokaz zatytułowany „Trzy siostry” – na rzece, na tle wzgórz, w świetle kolorowych reflektorów, przy wtórze muzyki 600 aktorów to pływało w tę i z powrotem na łódkach, to biegali z pochodniami, to śpiewali... Ponoć przedstawienie wyreżyserował Zhang Yimou – może. Nie powaliło ale wzgórza ładnie oświetlone były to było co pooglądać.
Zanim jednak pojechaliśmy na przedstawienie zaczepiła nas właścicielka skutera pożyczonego przez Jamesa i Idę. Domagała się 600 yuanów za uszkodzenie pojazdu, krzyczała, wściekała się. Zadzwoniła po policję. Ostatecznie policjanci kazali kilku osobom przyjść następnego dnia na posterunek i pojechali.
Drugiego dnia zerwaliśmy się bladym świtem by popływać po rzece na tratwie. Zbiórka w
hotelowym lobby miała miejsce o szóstej rano. Stawiła się na nią również – ku zaskoczeniu wszystkich obecnych - właścicielka owego feralnego skutera. Towarzyszyła nam w drodze na przystań. Po drodze zatrzymała kolejny radiowóz, ponownie opowiedziała swoją wersję policjantom którzy ponownie wezwali parę osób na posterunek. Potem jeszcze weszła na jedną z naszych tratw jednak po chwili wróciła na brzeg.
Pływaliśmy tak z godzinę pewnie, podziwiając wzgórza. Wysiedliśmy koło starej wioski, na pastwisku wołów. Akurat do brzegu zbliżyła się łódź z której wysiadło dwóch pastuchów z wołami – tyle tylko, że woły (na „smyczy”) płynęły obok łodzi a nie na niej... zabawna scena.
Po powrocie do Yangshuo James, Ida i Mads (jako świadek) poszli na posterunek. Skończyło się na 300 yuanach a właścicielka skutera przez kolejnych parę dni pozdrawiała nas uśmiechem.
Po południu wybraliśmy się do Wodnej Jaskini.
Właściwie to rowerami wybraliśmy się „gdzieś” – w niewielkiej budce pokazaliśmy komuś bilet, potem jakiś Chińczyk na skuterze zaprowadził nas do punktu z którego odjeżdżały mikrobusy. Mikrobusem pojechaliśmy... nie wiem gdzie. Daleko.
Do jaskini wpływa się na łódkach po wypływającej spod wzgórza rzece. Sama jaskinia jest niesamowita – główna komora jest ogromna (wg przewodnika ma 80 metrów wysokości i 3 km obwodu 200 metrów średnicy>). Wrażenie niesamowite... ale gwoździem programu była kąpiel błotna w małym oczku, gdzieś w głębi jaskini.
Z początku jest to obrzydliwe ale kiedy się o tym zapomni zaczyna się zabawa. To błocko ma ogromną wyporność, trochę tak, jakby leżało się na galarecie. Można obracać się z pleców na brzuch i z powrotem i nic – zatonąć się nie da choćby się chciało.
Drugą atrakcją była kąpiel w niewielkim podziemnym jeziorze (tym razem z czystą, chłodną wodą). Niezwykłe uczucie, pływać mając nie wiadomo ile metrów skały nad głową...
Dzień trzeci – spokojny. Nad ranem wspiąłem się (...po schodach) na znajdujące się za hotelem wzgórze tak wysoko jak się dało – jest na nim jakiś maszt nadawczy więc po półgodzinie
natknąłem się na kawałek muru z kratą przecinający ścieżkę. Nie narzekałem bo wspinaczka i tak była dość męcząca a i widok całkiem ładny. Mogłem już zobaczyć co jest po drugiej stronie góry (też Yangshuo jak się okazało).
Po powrocie przeprowadziliśmy się z hotelu do trochę tańszego hostelu o dużo niższym standardzie. Ale kto by się tym przejmował, i tak nie mieliśmy spędzać w pokojach zbyt wiele czasu.
Potem wypożyczyliśmy (stała grupa minus Julian i Christian, plus Peter – też Niemiec, też znajomy z Pekinu który przyjechał tu z inną grupą ) ponownie skutery, urządziliśmy sobie piknik nad
rzeką (bao zi, jiao zi , jakieś diabli wiedzą co, miejscowe ciasteczka... miło) a potem ot tak jeździliśmy po okolicy, tym razem nie oddalając się zanadto od miasta ze względu na akumulatory. Okazało się, że nie było czym się przejmować bo ostatecznie z 6 godzin tak jeździliśmy...
Znaleźliśmy opuszczony kamieniołom – fajna sprawa. Pozowaliśmy do zdjęć z młotami, w słomianych kapeluszach, na tle jakiejś diabelskiej maszynerii... Potem obserwowaliśmy pobliskie lądowanie balonu. Też fajna sprawa ale za droga dla nas.
<- Kathy
Dzień czwarty – Julian, Christian i ja postanowiliśmy popróbować wspinaczki. Podjechaliśmy pod jedno ze wzgórz. Na ściance zainstalowane były na stałe uchwyty, zajmujący się nami Chińczyk (ksywa Dingo) szybko zainstalował liny na dwóch pierwszych trasach – jednej prostej, drugiej trochę trudniejszej... kiedy już wszyscy się z nimi zmierzyliśmy (nasza trójka plus Amerykanin Stephen którego dołączono do naszej grupy) Dingo zainstalował linę na trasie zaczynającej się od nawisu skalnego. Pięć razy próbowałem, pięć razy mnie pokonał. Udało się Christianowi i Stephenowi ale oni już to kiedyś robili (wiem, wymówka).
Po południu krążyłem po Yangshuo. Wieczorem wraz z Christianem zostaliśmy zaproszeni na kolację przez Wei Hao i jego rodziców którzy również spędzali tu wakacje.
Tytułem wyjaśnienia - rodzice Wei Hao to zamożni przyjaciele jednego z pracowników "mojego" uniwersytetu, pana Yu (jak pan Yu subtelnie to określił - "my very rich friend"). Ojciec Wei Hao chce, żeby syn ćwiczył angielski więc co jakiś czas zaprasza nas na rodzinne kolacje albo my gdzieś się z Wei Hao wybieramy...
Na kolację przyprowadziliśmy ze sobą Juliana (stwierdziliśmy, że może trochę nie wypada przyjść całą dziewiątką). Było miło, było dobre jedzenie – ryba w sosie piwnym (miejscowa specjalność), wieprzowina w sosie słodko-kwaśnym, jakieś warzywa, ślimaki, małe krewetki – na tyle delikatne, że można je było jeść z pancerzykiem... Po kolacji rodzice Wei Hao obdarowali nas dwoma siatkami persimon na deser. Miło z ich strony.
Wieczorem pożegnaliśmy Kathy która musiała wrócić do szkoły wcześniej niż pozostali. Potem wraz z Jamesem, Johnem i Madsem wybraliśmy się na West Street (i okolice). Po długich poszukiwaniach (podczas których James dostrzegł bar w którym zawieszona była polska flaga!) rozsiedliśmy się w barze „98” – bar od Australijczyków dla Australijczyków. Mieli stół bilardowy i dobre mojito, czego więcej chcieć? Wkrótce dołączyli do nas znajomi z Pekinu którzy przyjechali tu z innymi grupami, było miło.
Piątego dnia wraz z Idą, Ronją i Julianem wybrałem się do Guilin. Autokar jechał półtorej godziny, cały dzień spędziliśmy w najsłynniejszym parku Guilin – Seven Stars Scenic Area. Duży, zielony, z siedmioma wzgórzami i małym zoo. Mają nawet kamień upamiętniający wizytę Billa Clintona oraz szkaradne plastikowe dekoracje przedstawiające postaci z filmów Disney’a... na prochach (sądząc po rozszerzonych źrenicach siedmiu krasnoludków).
Ale poza tym to bardzo ładne miejsce, wśród tłumu odwiedzających zobaczyliśmy może 5 cudzoziemców... wydawało mi się, że Guilin odwiedza dużo turystów ale najwyraźniej nie – co chwila jacyś Chińczycy chcieli sobie robić z nami zdjęcia.
Z ciekawszych rzeczy w zoo były małe pandy (nie małe pandy wielkie tylko ten drugi gatunek pand. Przypominają pluszowe, brązowe szopy), ze dwie pandy wielkie (smutne, zamknięte w przeszklonych pomieszczeniach. Niefajnie. Nawet zdjęć im nie robiłem) oraz kilka egzotycznych stworów w rodzaju bażanta czy kaczki krzyżówki.
Wieczorem znowu wybraliśmy się na West Street – tym razem wpadłem tylko na chwilę bo następnego dnia miałem wstać wcześnie. Przy okazji odwiedziłem bar z polską flagą. Nie mogłem dogadać się z kelnerką, z barmanem też nie bardzo ale pracownik (a może właściciel?) który akurat stał obok oznajmił, że pracował dla polskiej firmy – i stąd flaga. Kiedy oznajmiłem, że jestem Polakiem rzucił całkiem znośne „cześć” a po chwili spośród rzędów butelek wybrał i z dumą zaprezentował butelkę Żubrówki – jak twierdzi „jedyną w Chinach”.
Postanowiwszy, że następnego dnia przyjdę zrobić parę zdjęć opuściłem lokal.
Dzień szósty i ostatni – pobudka o 5.00, 5.25 spotkałem się z Peterem (ze skuterów). Busem wybraliśmy się w górę rzeki by popływać po niej turystyczną łódką. Wzgórza mają tam jeszcze ładniejsze, jeden z zakrętów rzeki widnieje na 20-yuanowym banknocie (aczkolwiek artysta uwiecznił go dość swobodnie...). No i obejrzeliśmy świt. Było ekstra choć na każdym przystanku na którym wysiadaliśmy na brzeg by porobić zdjęcia czekały na nas przekupki z przekąskami i masa śmieci. Znowu - niefajnie.
Po powrocie trafiłem na Idę która szukała kogoś kto wybrałby się na spływ pontonem po rzecze – ponoć świetna zabawa. Pomyślałem „czemu nie?”. Po zabezpieczeniu biletów odwiedziliśmy Madsa, Johna i Jamesa którzy na ostatni dzień postanowili wprowadzić się do „98”. Był tam również Kaka (Chińczyk z WTC, nasz miejscowy kontakt) i Peter z którym rozegrałem zwycięską partię bilarda (yes, yes, yes!).
Trochę się tam zasiedzieliśmy więc do autokaru szliśmy w pewnym pośpiechu. Tylko dlatego nie zatrzymałem się żeby porozmawiać z grupą turystów których przewodnik niósł polską flagę – a cały tydzień szukałem choćby jednego polskiego turysty żeby mieć z kim pogadać w ojczystej mowie. Używanie angielskiego 24/7 męczy.
Rzecz jasna na autokar przyszło nam czekać pół godziny...
Przed Wodną Jaskinią zostawiłem aparat w szafce – i przegapiłem całą masę świetnych zdjęć. Nie byłoby również żadnych problemów z zostawieniem go wraz z ubraniem przed kąpielą błotną.
Wywołana tym irytacja jest prawdopodobnie główną przyczyną tego, że postanowiłem zabrać aparat na ponton. To, plus informacja, że większość wody spuszczono poprzedniego dnia i może się skończyć tym, że nas przeciągną na linie.
Wody było dużo. Bardzo dużo. Nawet kiedy zorientowałem się, że aparat przestał działać i schowałem go do kieszeni nie był to koniec kłopotów. W pewnym momencie po prostu mi go stamtąd wypłukało! Na szczęście zorientowałem się na tyle szybko, by odnaleźć go zanim wypadł za burtę. To dopiero byłoby nieszczęście.
Sam spływ był ze trzy razy dłuższy niż się spodziewałem. Minęliśmy chyba z pięć śluz kontrolujących przepływ wody i pontonów. Kaskadom i skałom nie było końca, bez przerwy obracaliśmy się i zderzaliśmy z innymi pontonami. Kilka nawet się wywróciło.
Kiedy wreszcie dopłynęliśmy do końca byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Rzecz jasna nie wzięliśmy niczego na zmianę, rzecz jasna w autokarze kierowca puścił klimatyzacji ile się dało. Brrrr.
W drodze powrotnej, kiedy tylko autokar ruszył, zauważyłem, że poniżej spływu koryto rzeki jest praktycznie wyschnięte. Żeby łupić kasę na tej atrakcji turystycznej Chińczycy przejęli kontrolę nad lokalnym ekosystemem. Też niefajnie.
Do Kantonu wróciliśmy śpioch-busem (sleeper bus) – autokarem z trzema rzędami podwójnych łóżek. Na początku są super, na dłuższą metę nie ma miejsca na nogi a na dodatek „plecna” część jest uniesiona. Nad ranem byłem obolały jak nigdy.
Ranek zaczął się o 6.00 od jakiegoś Chińczyka z obsługi krzyczącego raz po raz „Guangzhou, Guangzhou!”. Wbrew temu, co nam powiedziano autokar nie jechał na dworzec w Kantonie a do Shenzhen, więc wyrzucono nas na autostradzie na przedmieściach. Taksówkarze zażądali 20 yuanów z góry, więc na dworzec pojechaliśmy z wyłączonym taksometrem. Jak się okazało było to może 1500 metrów a więc – rozbój.
Na dworcu pożegnaliśmy Jamesa i Johna którzy uczą w Zhongshan a sami pojechaliśmy zwykłym autobusem do Foshan. Zjedliśmy kluchy na śniadanie w ulicznej jadłodajni i pożegnaliśmy się.
Aparat wbrew moim nadziejom nie zaczął działać nawet po naładowaniu akumulatora. Spaskudziło mi to humor okrutnie, jednak na następnej lekcji poprosiłem moją klasę o pomoc. Parę godzin później para studentów przysłała smsa – wywiedzieli się o jakiś punkt serwisowy, następnego dnia mieli mnie tam zabrać.
Dali mi najwspanialszy podarunek - nadzieję...
Epilog:
31 października. Aparat naprawiony. Kosztowało to 1550 yuanów (nowy identyczny na półce wyceniony był na 2560), trwało trzy tygodnie ale kiedy już go odebrałem – cieszyłem się jak dziecko. Teraz to zdecydowanie mój najdroższy aparacik.