środa, 31 października 2007

Halloween

Przez Chińczyków nie obchodzone. Podobno w Hong Kongu jest to duże wydarzenie ale nie dane mi było się tam wybrać. Cały dzień - szaro i pada, bez przerwy, ze zmiennym natężeniem. Niefajnie... ale kolorowe parasolki są ładnym akcentem kolorystycznym.
Ja zaś mam okazję, żeby przez cały tydzień kwadrans każdej lekcji poświęcać na krótką prezentację dotyczącą Halloween. Dla mnie oznacza to mniej poważnej pracy a studentów w miarę ciekawi.
No i zawsze rozbrajają ich moje zdjęcia sprzed dwóch lat.

<- Halloween u Kasi, A.D. 2005. Studenci ciągle mi powtarzają, że wyglądam jak Harry Potter... co zresztą nowością nie jest bo słyszałem to już w gimnazjum. Albo i wcześniej.

Dynię z pierwszego planu sam wyciąłem! ->

Sprawozdanie z Makau - 19-21 października

Do Makau wybrałem się porannym autokarem w piątek 19 października. Znajomi – Ronja, Christian, Julian, Kiran i Mads – dotarli tam poprzedniego dnia, mnie powstrzymała czwartkowa lekcja wieczorowa.

Wysiadłem w Zhuhai – specjalnej strefie ekonomicznej a jednocześnie jedynej lądowej granicy Makau. Chociaż Portugalczycy oddali je Chinom w ’97 albo ’98 Makau pozostaje – tak jak Hong Kong – oddzielną strefą z własnymi przepisami i walutą. Tak więc oficjalnie wbito mi w paszporcie, że opuściłem Chiny.

Nie, żeby to w pięć minut. W kolejce do odprawy stałem niemal godzinę a kiedy radosny opuściłem budynek w którym dokonała się odprawa i zadowolony ruszyłem przed siebie – wyrósł przede mną identyczny budynek. Odprawa po stronie makauskiej. Ta jednak zajęła góra 15 minut.

Ruszyłem na piechotę, raz po raz próbując skontaktować się z pozostałymi. Nowa (acz nie „nowoczesna”), północna część miasta wygląda jak wszystkie inne chińskie miasta. Błąkałem się ponad godzinę, kierując się tylko i wyłącznie przeczuciem, gdzie znajdę starszą część miasta. I faktycznie, co nieco kolonialnych, portugalskich budynków znalazłem.

W końcu jednak otrzymałem SMSa od Juliana – byli na jakiejś plaży i kierowali się ku Macau Tower by skoczyć z 233 metrów.

Miejscowy cudzoziemiec (czytaj „biały”) wskazał mi autobus który dowiezie mnie do Macau Tower – w ogóle miejscowi są bardzo przyjaźni i pomocni. Faktycznie, dowiózł. Na miejscu czekałem ponad godzinę na pozostałych.

Sama wieża to nic ponadto – ot, na szczycie jest taras obserwacyjny, poniżej – kawiarnia co powoli obraca się wokół własnej osi. Obok wieży budynek z kinem, kilkoma restauracjami i sklepami. Nic ciekawego.

<- Macau Tower, zdjęcie znalezione w sieci


Kiedy wreszcie zjawili się pozostali zapytali mnie tylko „czy też skaczę” na co bez namysłu odparłem – „pewnie”. Kupiliśmy bilety na taras obserwacyjny (80 patak – pataki <”patacas”> to waluta Makau choć wszyscy akceptują również dolary hongkońskie). W windzie poinformowano mnie, że skok kosztuje 888p (ósemka to wg Chińczyków szczęśliwa cyfra). Głupio było w tym momencie się wycofać więc zacisnąłem zęby, pożyczyłem trochę pieniędzy i kupiłem prawo do spadnięcia z 233 metrów – to ponoć najwyższe bungee na świecie.


Na skok strasznie długo się czeka – po każdym skoku najpierw opuszczają ostatnią osobę na ziemię, potem wciągają bungee, robią nie wiadomo co jeszcze...

Z obsługi zajmowało się nami dwóch Nowozelandczyków. Weseli ludzie, jeden opowiedział mi, jak to kiedyś gdy pracował w Wiedniu dawali wycieczkom szkolnym z Polski skakać za bezcen bo biedna młodzież się nudziła.

Wreszcie nadeszła moja kolej. Ze skrępowanymi nogami podreptałem na platformę z której należało skoczyć. I tutaj nastąpił najgorszy moment. Pewnie, podczas długiego oczekiwania na moją kolej kilka razy nachodziła mnie myśl „co ja właściwie robię” ale dopiero gdy stanąłem przy krawędzi, nie mając niczego przed sobą tylko naprawdę BARDZO dużo wolnego miejsca, widząc mrówki zamiast ludzi...

Cofnąłem się, chwyciłem kurczowo stalowych linek. Któryś z Nowozelandczyków powiedział mi „spokojnie, nie spadniesz, wciąż jesteś podpięty”. Chciałem mu obwieścić, że chyba jednak spadnę bo na tym cała rzecz polega ale nie mogłem dobyć z siebie głosu.

Wreszcie zaczęło się odliczanie od 5 w dół. Rozpostarłem ręce jak mi nakazano, spojrzałem w górę i krzyknąwszy „Polska!” runąłem, nie bardzo wierząc, że to dzieje się naprawdę.

A tak – runąłem. Teoria głosi, że należy opaść jak drzewo, żeby od razu zaczął lecieć głową w dół. Ale ja zgiąłem się w pół i pierwsze przerażające pół sekundy spadałem nogami w dół, wyciągając przed siebie ręce jakby to w czymś miało pomóc.

A potem obróciłem się głową w dół, zacząłem cieszyć niesamowitym, z niczym nieporównywalnym u czuciem – i krzyczeć.

Ponoć na górze wszyscy się uśmiechnęli bo krzyk wypadł malowniczo, zwłaszcza dzięki temu, że bardzo filmowo słabł wraz z tym, jak się oddalałem.

Swobodny spadek trwa cztery sekundy. Nie brzmi to jakoś specjalnie ale w trakcie lotu rozciąga się wielokrotnie.

Wreszcie lina naciąga się, delikatnie zatrzymuje – a potem podciąga z powrotem do góry i to dość znacznie. A potem ponownie się opada – i w tym momencie, kiedy naciąg zelżał a ja przestałem się unosić nastąpił najbardziej przerażający moment bo wrażenie jest takie, jakby nagle cokolwiek cię trzymało – puściło.

Ostatecznie wisiałem tak myślę, że dobre parę minut zanim wreszcie znalazłem się z powrotem na ziemi.

Nieporównywalnym ale na swój sposób również niezapomnianym przeżyciem było pierwsze zetknięcie z hostelem. Mieści się w ponad stuletnim budynku przy Rua de Felicidade (dawniej głównej ulicy czerwonych latarni w Makau...), która to ulica pojawiła się zresztą w „Indiana Jonesie i Świątyni Zagłady” (wg przewodnika Lonely Planet) choć nie zdołaliśmy ustalić, w którym momencie – zdaje się, że udaje Szanghaj na początku filmu.

W każdym razie w hostelu nie było ścian – były przegrody, kończące się dobry metr pod sufitem. W pomieszczeniach po łóżka z twardym jak deska materacem, umywalka, szafka i nic ponadto. Wystrój zdecydowanie zachęca by wyjść i zwiedzać.

Poprzedniego dnia moi znajomi wzięli dwa dwuosobowe pokoje w których ścisnęli się w piątkę, wraz z moim przyjazdem chcieliśmy wynająć trzeci pokój i dokonać redystrybucji lokatorów. Ale pokoje się skończyły więc ostatecznie w sześć osób ścisnęliśmy się na jedną noc w dwóch pokojach – na jedną noc bo Julian i Christian opuścili nas w sobotę wieczorem.

Pierwszego dnia dane mi było zobaczyć nowoczesne Makau – wybraliśmy się do jednego z kasyn. Kasyna są ogromne – już teraz (wg LP) zarabiają więcej niż kasyna w Las Vegas a w budowie jest 30 kolejnych. Grają w nich niemal wyłącznie Chińczycy (w końcu na pozostałym terytorium Chin hazard jest zabroniony), cudzoziemcy to głównie turyści.

Widać tutaj pieniądze – dobre ubrania, wszyscy zadbani (znakomita większość Chińczyków się tym absolutnie nie przejmuje) no i – całkiem poważnie – piękne kobiety i szybkie samochody. Z piskiem opon jeżdżące po nocy wąskimi i krętymi uliczkami miasta. Trzeba uważać.

Następnego dnia odwiedziliśmy kasyno Venetian – kopię Venetiana z Las Vegas, zawierające w środku kopię fragmentu Wenecji z Wielkim Kanałem. Festyniarskie? Odpustowe? Może, ale jednak fasady budynków, sztuczne błękitne niebo (naprawdę ładnie pomalowany i podświetlony sufit), kanał z gondolami i gondolierami, 10-osobowy zespół kostiumowy wykonujący urywki znanych oper, sufity pokryte freskami a la Michał Anioł – robią wrażenie. Choć uśmiałem się do łez gdy przy balustradzie mostu dekorującego główny wjazd do kasyna odkryłem, że to wszystko gips i sklejka wydająca głuche dźwięki kiedy się postuka. Jest w tym coś symbolicznego.

Kusiło mnie trochę, żeby zagrać ale nie było żadnego prawdziwego pokera (tylko jakiś „Caribbean stud”) a żeby móc zagrać w blackjacka (...oczko) trzeba było wysupłać dwieście patak a to więcej, niż chciałem stracić.

Można więc wyróżnić trzy, przeplatające się Makau – nowoczesne, nowe (o którym pisałem na początku) i wreszcie najbardziej urokliwe – stare.

Położone na wzgórzach miasto jest niesamowicie ściśnięte (w końcu nie mieli za dużo miejsca żeby się pobudować). Kręte, wąskie uliczki rzadko kiedy pozostają na jednym poziomie – co chwila pną się pod górę lub opadają. Portugalska zabudowa jest niesamowicie urokliwa, całe miasto – malownicze jak mało które (...a ja bez aparatu!). Chwilami naprawdę zapomina się, że jest się w Azji a nie gdzieś nad Morzem Śródziemnym albo na półwyspie Iberyjskim (...na którym nigdy nie byłem ale przypuszczam, że wygląda podobnie).

Do tego ludzie – niesamowita mieszanina ras i narodowości. Nigdy czegoś takiego nie widziałem – a do tego dochodzą jeszcze turyści z całego świata. W sobotę po raz pierwszy od miesiące mogłem z kimś porozmawiać po polsku – w ruinach kościoła św. Jana spotkałem parę pracującą w Shenzhen.

Jak mówiłem – malowniczo. Starymi uliczkami przechodzą się całe tłumy – ale widać atmosfera tego miejsca działa na wszystkich, wszyscy są uśmiechnięci i uprzejmi. Cud.

A do tego kuchnia – jadłem w lokalach portugalskich, makauskich (chińszczyzna przemieszana z kuchnią portugalską, doprawiona wpływami z innych portugalskich kolonii), brazylijskim. Nie było czasu by spróbować indyjskiego fastfoodu który kilka razy mijaliśmy.

Na Taipie zaś (Makau to nie tylko półwysep Makau na którym osiedliła się większość Portugalczyków ale i wyspa Taipa i Coloane, obecnie połączone w jedno po osuszeniu Cotai – łączącego je pasa ziemi. Na którym teraz budują kasyna) trwał akurat doroczny festyn podczas którego Portugali i byłe kolonie prezentują swoje państwa, kulturę – i kuchnię. Było trochę darmowych pyszności do spróbowania.

W ten weekend spróbowałem spaghetti z wędzonym łososiem, karpia (chyba... „codfish”?) zapiekanego w cieście z serem i grzybami, jakiejś innej ryby po brazylijsku... do tego wszechobecne portugalskie ciastka jajeczne („egg tart” – tarta jajeczna?) i makauskie ciasteczka z migdałami. Niebo w gębie.

Opuściłem Makau z postanowieniem by tu wrócić zanim wyjadę z Chin. Może przed Wielkanocą – ponoć ładną mają tu procesję palmową. A może w trzecią niedzielę listopada kiedy miasto zamienia się w tor wyścigowy Formuły 3.

Wczoraj z Makau pojechaliśmy do Kantonu. Na bilety autokarowe wydaliśmy resztki patak – w Makau przyjmują hongkońskie dolary ale nie na odwrót, pataki ciężko gdziekolwiek wymienić. Są jak ten dzieciak w przedszkolu z którym nikt się nie chce bawić...

W Kantonie pożegnałem Ronję, Madsa i Kirana i udałem się do konsulatu na Shamian. Pogadałem z komisją, zagłosowałem. Potem jeszcze trochę tam odczekałem. Porozmawiałem z mężem zaufania – obserwatorem wyborów z ramienia PO, jedynym zresztą. Od ’99 spędza w Kantonie po pół roku, zaoferował się, że mnie oprowadzi. Miło.

Potem jeszcze zaprowadziłem poprzedniego wyborcę, Huberta, do restauracji poleconej mu przez konsula za co zrewanżował się zapraszając mnie na kolację. Miło z jego strony, jedzenie świetne, widok na Rzekę Perłową wieczorem – niesamowity.

Co prawda zamknęli mi w międzyczasie dworzec autokarowy ale jeden autobus jeszcze kursował więc jakoś przed 23 wróciłem do domu...

Sprawozdanie z Yangshuo - 1-6 października

30 września około trzeciej po południu pojechaliśmy (Christian – współlokator, Julian i Ronja – inni zagraniczni nauczyciele, wszystko Niemcy, no i ja) autobusem do Kantonu. Krótka przejażdżka metrem i wylądowaliśmy na dworcu. Przed szóstą byliśmy już w pociągu – sypialny, powolny (14 godzin jazdy) ale przynajmniej trochę wygodniejszy od tego, którym przyjechaliśmy z Pekinu. W jednym przedziale były tylko cztery koje, po dwie na ścianie, więc w czwórkę zajęliśmy jeden przedział. Miło.


1 października nad ranem byliśmy w Guilin. Na dworcu spotkaliśmy resztę grupy – Idę, Johna i Madsa (Duńczycy), Jamesa (Brytyjczyk) i Kathy (Chinka – uczy w szkole Ronji, Juliana i Madsa, pomogła nam zorganizować ten wyjazd). Przyjechali godzinę przed nami innym pociągiem.

Z dworca autokarem pojechaliśmy do Yangshuo.


Krajobraz jak z obrazka – wapienne wzgórza (skały? Wiem, że na geografii było, jak toto się nazywa...) dookoła wyglądają jak dziecięcy rysunek gór – jeden stożek, obok drugi, gdzieś w tle trzeci... Świetna sprawa.

Yangshuo to niewielka nadrzeczna miejscowość pełna hoteli, hosteli i turystów, tak chińskich jak i zagranicznych. Bardzo przyjemne miejsce, kilka przecinających się uliczek – w tym najbardziej znana West Street – wypełnionych jest kawiarniami, barami, sklepikami i hotelikami. Każdego wieczora przewalają się tu prawdziwe tłumy.

Nie mogliśmy się od razu wprowadzić do hotelu, trzeba było czekać do 14. Żeby nie marnować czasu zjedliśmy małe śniadanko (bao zi – małe bułki na parze z różnym nadzieniem, w tym wypadku – mięsne), wypożyczyliśmy po skuterze na parę (i jeden dla Madsa bo to duży chłop) i ruszyliśmy przed siebie. Może zatłoczona chińska ulica to nienajlepsze miejsce na pierwszą jazdę (i to z pasażerką) ale po dwóch niepewnych zakrętach szło mi już całkiem sprawnie.

Poza miastem skręciliśmy z drogi bitumicznej na nieutwardzoną i pomknęliśmy – między wzgórzami, dolinami, przez wsie i pola. Straszna frajda.

Skutery były elektryczne, trzeba nam było zawrócić gdy wskazówki akumulatorów opadły za nisko. W drodze powrotnej najedliśmy się strachu – na drogę bitumiczną pierwszy wjechał James. Przypominam – Brytyjczyk.

Przyzwyczajony do ruchu lewostronnego. Zatrzymał się na środku i dopiero wtedy zauważył nadjeżdżającą trójkołową półciężarówkę. Chiński kuzyn tok-toka (jak takie pojazdy nazywają w Egipcie) uderzył w skuter, obrócił Jamesa i Idę w miejscu, przejechał parę przerażających metrów na dwóch kołach zanim wreszcie opadł na trzecie.

James ściągnął skuter z drogi, kierowca półciężarówki krzyczał, wszyscy byli wstrząśnięci. Ostatecznie jednak jedynym poszkodowanym był Mads – James upuścił mu skuter na nogę.

Do hotelu wróciliśmy powolutku, między innymi dlatego, że akumulatory się nam wyczerpywały i co chwila traciliśmy moc.

Wprowadziliśmy się do bardzo przyjemnego hotelu, odpoczęliśmy. Wieczorem wybraliśmy się na pokaz zatytułowany „Trzy siostry” – na rzece, na tle wzgórz, w świetle kolorowych reflektorów, przy wtórze muzyki 600 aktorów to pływało w tę i z powrotem na łódkach, to biegali z pochodniami, to śpiewali... Ponoć przedstawienie wyreżyserował Zhang Yimou – może. Nie powaliło ale wzgórza ładnie oświetlone były to było co pooglądać.

Zanim jednak pojechaliśmy na przedstawienie zaczepiła nas właścicielka skutera pożyczonego przez Jamesa i Idę. Domagała się 600 yuanów za uszkodzenie pojazdu, krzyczała, wściekała się. Zadzwoniła po policję. Ostatecznie policjanci kazali kilku osobom przyjść następnego dnia na posterunek i pojechali.

Drugiego dnia zerwaliśmy się bladym świtem by popływać po rzece na tratwie. Zbiórka w hotelowym lobby miała miejsce o szóstej rano. Stawiła się na nią również – ku zaskoczeniu wszystkich obecnych - właścicielka owego feralnego skutera. Towarzyszyła nam w drodze na przystań. Po drodze zatrzymała kolejny radiowóz, ponownie opowiedziała swoją wersję policjantom którzy ponownie wezwali parę osób na posterunek. Potem jeszcze weszła na jedną z naszych tratw jednak po chwili wróciła na brzeg.

Pływaliśmy tak z godzinę pewnie, podziwiając wzgórza. Wysiedliśmy koło starej wioski, na pastwisku wołów. Akurat do brzegu zbliżyła się łódź z której wysiadło dwóch pastuchów z wołami – tyle tylko, że woły (na „smyczy”) płynęły obok łodzi a nie na niej... zabawna scena.

Po powrocie do Yangshuo James, Ida i Mads (jako świadek) poszli na posterunek. Skończyło się na 300 yuanach a właścicielka skutera przez kolejnych parę dni pozdrawiała nas uśmiechem.

Po południu wybraliśmy się do Wodnej Jaskini.

Właściwie to rowerami wybraliśmy się „gdzieś” – w niewielkiej budce pokazaliśmy komuś bilet, potem jakiś Chińczyk na skuterze zaprowadził nas do punktu z którego odjeżdżały mikrobusy. Mikrobusem pojechaliśmy... nie wiem gdzie. Daleko.

Do jaskini wpływa się na łódkach po wypływającej spod wzgórza rzece. Sama jaskinia jest niesamowita – główna komora jest ogromna (wg przewodnika ma 80 metrów wysokości i 3 km obwodu 200 metrów średnicy>). Wrażenie niesamowite... ale gwoździem programu była kąpiel błotna w małym oczku, gdzieś w głębi jaskini.

Z początku jest to obrzydliwe ale kiedy się o tym zapomni zaczyna się zabawa. To błocko ma ogromną wyporność, trochę tak, jakby leżało się na galarecie. Można obracać się z pleców na brzuch i z powrotem i nic – zatonąć się nie da choćby się chciało.

Drugą atrakcją była kąpiel w niewielkim podziemnym jeziorze (tym razem z czystą, chłodną wodą). Niezwykłe uczucie, pływać mając nie wiadomo ile metrów skały nad głową...

Dzień trzeci – spokojny. Nad ranem wspiąłem się (...po schodach) na znajdujące się za hotelem wzgórze tak wysoko jak się dało – jest na nim jakiś maszt nadawczy więc po półgodzinie natknąłem się na kawałek muru z kratą przecinający ścieżkę. Nie narzekałem bo wspinaczka i tak była dość męcząca a i widok całkiem ładny. Mogłem już zobaczyć co jest po drugiej stronie góry (też Yangshuo jak się okazało).

Po powrocie przeprowadziliśmy się z hotelu do trochę tańszego hostelu o dużo niższym standardzie. Ale kto by się tym przejmował, i tak nie mieliśmy spędzać w pokojach zbyt wiele czasu.

Potem wypożyczyliśmy (stała grupa minus Julian i Christian, plus Peter – też Niemiec, też znajomy z Pekinu który przyjechał tu z inną grupą ) ponownie skutery, urządziliśmy sobie piknik nad rzeką (bao zi, jiao zi , jakieś diabli wiedzą co, miejscowe ciasteczka... miło) a potem ot tak jeździliśmy po okolicy, tym razem nie oddalając się zanadto od miasta ze względu na akumulatory. Okazało się, że nie było czym się przejmować bo ostatecznie z 6 godzin tak jeździliśmy...

Znaleźliśmy opuszczony kamieniołom – fajna sprawa. Pozowaliśmy do zdjęć z młotami, w słomianych kapeluszach, na tle jakiejś diabelskiej maszynerii... Potem obserwowaliśmy pobliskie lądowanie balonu. Też fajna sprawa ale za droga dla nas.


<- Kathy


Dzień czwarty – Julian, Christian i ja postanowiliśmy popróbować wspinaczki. Podjechaliśmy pod jedno ze wzgórz. Na ściance zainstalowane były na stałe uchwyty, zajmujący się nami Chińczyk (ksywa Dingo) szybko zainstalował liny na dwóch pierwszych trasach – jednej prostej, drugiej trochę trudniejszej... kiedy już wszyscy się z nimi zmierzyliśmy (nasza trójka plus Amerykanin Stephen którego dołączono do naszej grupy) Dingo zainstalował linę na trasie zaczynającej się od nawisu skalnego. Pięć razy próbowałem, pięć razy mnie pokonał. Udało się Christianowi i Stephenowi ale oni już to kiedyś robili (wiem, wymówka).

Po południu krążyłem po Yangshuo. Wieczorem wraz z Christianem zostaliśmy zaproszeni na kolację przez Wei Hao i jego rodziców którzy również spędzali tu wakacje.

Tytułem wyjaśnienia - rodzice Wei Hao to zamożni przyjaciele jednego z pracowników "mojego" uniwersytetu, pana Yu (jak pan Yu subtelnie to określił - "my very rich friend"). Ojciec Wei Hao chce, żeby syn ćwiczył angielski więc co jakiś czas zaprasza nas na rodzinne kolacje albo my gdzieś się z Wei Hao wybieramy...

Na kolację przyprowadziliśmy ze sobą Juliana (stwierdziliśmy, że może trochę nie wypada przyjść całą dziewiątką). Było miło, było dobre jedzenie – ryba w sosie piwnym (miejscowa specjalność), wieprzowina w sosie słodko-kwaśnym, jakieś warzywa, ślimaki, małe krewetki – na tyle delikatne, że można je było jeść z pancerzykiem... Po kolacji rodzice Wei Hao obdarowali nas dwoma siatkami persimon na deser. Miło z ich strony.

Wieczorem pożegnaliśmy Kathy która musiała wrócić do szkoły wcześniej niż pozostali. Potem wraz z Jamesem, Johnem i Madsem wybraliśmy się na West Street (i okolice). Po długich poszukiwaniach (podczas których James dostrzegł bar w którym zawieszona była polska flaga!) rozsiedliśmy się w barze „98” – bar od Australijczyków dla Australijczyków. Mieli stół bilardowy i dobre mojito, czego więcej chcieć? Wkrótce dołączyli do nas znajomi z Pekinu którzy przyjechali tu z innymi grupami, było miło.

Piątego dnia wraz z Idą, Ronją i Julianem wybrałem się do Guilin. Autokar jechał półtorej godziny, cały dzień spędziliśmy w najsłynniejszym parku Guilin – Seven Stars Scenic Area. Duży, zielony, z siedmioma wzgórzami i małym zoo. Mają nawet kamień upamiętniający wizytę Billa Clintona oraz szkaradne plastikowe dekoracje przedstawiające postaci z filmów Disney’a... na prochach (sądząc po rozszerzonych źrenicach siedmiu krasnoludków).

Ale poza tym to bardzo ładne miejsce, wśród tłumu odwiedzających zobaczyliśmy może 5 cudzoziemców... wydawało mi się, że Guilin odwiedza dużo turystów ale najwyraźniej nie – co chwila jacyś Chińczycy chcieli sobie robić z nami zdjęcia.

Z ciekawszych rzeczy w zoo były małe pandy (nie małe pandy wielkie tylko ten drugi gatunek pand. Przypominają pluszowe, brązowe szopy), ze dwie pandy wielkie (smutne, zamknięte w przeszklonych pomieszczeniach. Niefajnie. Nawet zdjęć im nie robiłem) oraz kilka egzotycznych stworów w rodzaju bażanta czy kaczki krzyżówki.

Wieczorem znowu wybraliśmy się na West Street – tym razem wpadłem tylko na chwilę bo następnego dnia miałem wstać wcześnie. Przy okazji odwiedziłem bar z polską flagą. Nie mogłem dogadać się z kelnerką, z barmanem też nie bardzo ale pracownik (a może właściciel?) który akurat stał obok oznajmił, że pracował dla polskiej firmy – i stąd flaga. Kiedy oznajmiłem, że jestem Polakiem rzucił całkiem znośne „cześć” a po chwili spośród rzędów butelek wybrał i z dumą zaprezentował butelkę Żubrówki – jak twierdzi „jedyną w Chinach”.

Postanowiwszy, że następnego dnia przyjdę zrobić parę zdjęć opuściłem lokal.

Dzień szósty i ostatni – pobudka o 5.00, 5.25 spotkałem się z Peterem (ze skuterów). Busem wybraliśmy się w górę rzeki by popływać po niej turystyczną łódką. Wzgórza mają tam jeszcze ładniejsze, jeden z zakrętów rzeki widnieje na 20-yuanowym banknocie (aczkolwiek artysta uwiecznił go dość swobodnie...). No i obejrzeliśmy świt. Było ekstra choć na każdym przystanku na którym wysiadaliśmy na brzeg by porobić zdjęcia czekały na nas przekupki z przekąskami i masa śmieci. Znowu - niefajnie.

Po powrocie trafiłem na Idę która szukała kogoś kto wybrałby się na spływ pontonem po rzecze – ponoć świetna zabawa. Pomyślałem „czemu nie?”. Po zabezpieczeniu biletów odwiedziliśmy Madsa, Johna i Jamesa którzy na ostatni dzień postanowili wprowadzić się do „98”. Był tam również Kaka (Chińczyk z WTC, nasz miejscowy kontakt) i Peter z którym rozegrałem zwycięską partię bilarda (yes, yes, yes!).

Trochę się tam zasiedzieliśmy więc do autokaru szliśmy w pewnym pośpiechu. Tylko dlatego nie zatrzymałem się żeby porozmawiać z grupą turystów których przewodnik niósł polską flagę – a cały tydzień szukałem choćby jednego polskiego turysty żeby mieć z kim pogadać w ojczystej mowie. Używanie angielskiego 24/7 męczy.

Rzecz jasna na autokar przyszło nam czekać pół godziny...

Przed Wodną Jaskinią zostawiłem aparat w szafce – i przegapiłem całą masę świetnych zdjęć. Nie byłoby również żadnych problemów z zostawieniem go wraz z ubraniem przed kąpielą błotną.

Wywołana tym irytacja jest prawdopodobnie główną przyczyną tego, że postanowiłem zabrać aparat na ponton. To, plus informacja, że większość wody spuszczono poprzedniego dnia i może się skończyć tym, że nas przeciągną na linie.

Wody było dużo. Bardzo dużo. Nawet kiedy zorientowałem się, że aparat przestał działać i schowałem go do kieszeni nie był to koniec kłopotów. W pewnym momencie po prostu mi go stamtąd wypłukało! Na szczęście zorientowałem się na tyle szybko, by odnaleźć go zanim wypadł za burtę. To dopiero byłoby nieszczęście.

Sam spływ był ze trzy razy dłuższy niż się spodziewałem. Minęliśmy chyba z pięć śluz kontrolujących przepływ wody i pontonów. Kaskadom i skałom nie było końca, bez przerwy obracaliśmy się i zderzaliśmy z innymi pontonami. Kilka nawet się wywróciło.

Kiedy wreszcie dopłynęliśmy do końca byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Rzecz jasna nie wzięliśmy niczego na zmianę, rzecz jasna w autokarze kierowca puścił klimatyzacji ile się dało. Brrrr.

W drodze powrotnej, kiedy tylko autokar ruszył, zauważyłem, że poniżej spływu koryto rzeki jest praktycznie wyschnięte. Żeby łupić kasę na tej atrakcji turystycznej Chińczycy przejęli kontrolę nad lokalnym ekosystemem. Też niefajnie.

Do Kantonu wróciliśmy śpioch-busem (sleeper bus) – autokarem z trzema rzędami podwójnych łóżek. Na początku są super, na dłuższą metę nie ma miejsca na nogi a na dodatek „plecna” część jest uniesiona. Nad ranem byłem obolały jak nigdy.

Ranek zaczął się o 6.00 od jakiegoś Chińczyka z obsługi krzyczącego raz po raz „Guangzhou, Guangzhou!”. Wbrew temu, co nam powiedziano autokar nie jechał na dworzec w Kantonie a do Shenzhen, więc wyrzucono nas na autostradzie na przedmieściach. Taksówkarze zażądali 20 yuanów z góry, więc na dworzec pojechaliśmy z wyłączonym taksometrem. Jak się okazało było to może 1500 metrów a więc – rozbój.

Na dworcu pożegnaliśmy Jamesa i Johna którzy uczą w Zhongshan a sami pojechaliśmy zwykłym autobusem do Foshan. Zjedliśmy kluchy na śniadanie w ulicznej jadłodajni i pożegnaliśmy się.


Aparat wbrew moim nadziejom nie zaczął działać nawet po naładowaniu akumulatora. Spaskudziło mi to humor okrutnie, jednak na następnej lekcji poprosiłem moją klasę o pomoc. Parę godzin później para studentów przysłała smsa – wywiedzieli się o jakiś punkt serwisowy, następnego dnia mieli mnie tam zabrać.

Dali mi najwspanialszy podarunek - nadzieję...



Epilog:

31 października. Aparat naprawiony. Kosztowało to 1550 yuanów (nowy identyczny na półce wyceniony był na 2560), trwało trzy tygodnie ale kiedy już go odebrałem – cieszyłem się jak dziecko. Teraz to zdecydowanie mój najdroższy aparacik.

wtorek, 30 października 2007

Próba mikrofonu...


Raz, dwa, trzy... działa? Blog założony, trzeba uzupełnić treścią i masą zdjęć. Na początek - mnich.